Partnerzy

Ewa Winnicka i Cezary Łazarewicz, czyli konik polny z mrówką

Ewa Winnicka i Cezary Łazarewicz, czyli konik polny z mrówką
Fot. Fot: Martyna Galla/ Van Dorsen Artists

Ona z głową w chmurach, on martwi się na zapas. Łączy ich poczucie humoru, wrażliwość i zawód reportażysty. Czasem razem piszą i dobrze im to wychodzi.  

Ewa Winnicka: Obawiam się, że mam charakter konika polnego, tego z bajek dla dzieci. Gra na skrzypeczkach do pierwszych mrozów, a potem się zastanawia, jak przeżyć. Lubię spontaniczne spotkania z przyjaciółmi, książki, wyjazdy. Dopiero gdy zbliża się ostateczny termin, piszę, załatwiam. Od lat pracuję nad poprawą. Uzupełniamy się, bo Czarek jest mrówką, która żeby mieć gdzie mieszkać w zimie, buduje domek przez całe lato. Mam czasem pretensje, że nie jest bardziej wyrozumiałą mrówką. Według niego nie można być jednocześnie w dwóch miejscach. Dla mnie nie ma rzeczy niemożliwych… 

Podczas długiego urlopu wychowawczego, po urodzinach drugiego syna, napisałam pierwszą książkę, „Londyńczyków”. To był stres, ale potem satysfakcja. Nie wróciłam już na etat. Pomyślałam, że będzie wspaniale móc zająć się tym, co mnie fascynuje. Czarek zawsze był na etacie. Po kilku latach namówiłam go do życia na wolności. Za „Żeby nie było śladów…” dostał Nagrodę Literacką Nike. Znajomi pytali, czy mu nie zazdroszczę. A ja byłam zadowolona. Cóż jest lepszego niż zadowolony mąż? Czarek nie jest urodzonym optymistą – jego radość z nagrody trwała może dwa tygodnie. Potem zaczął się zastanawiać, czy nie dostał jej przez przypadek. Tłumaczyłam, że nie, bo książka jest wspaniała. „1968. Czasy nadchodzą nowe” napisaliśmy wspólnie. Dobrze funkcjonujemy ze sobą zawodowo, umiemy podzielić się pracą. 

Poznaliśmy się w „Gazecie Wyborczej”. Ja na drugim roku dziennikarstwa i amerykanistyki dostałam się na staż do działu reportażu. To był dziennikarski olimp. O moim drugim tekście wypowiedział się miło Ryszard Kapuściński. Byłam onieśmielona, ale ponieważ nic nie umiałam, nie musiałam się z nimi porównywać. Do tego działu przyjeżdżali dziennikarze z lokalnych wydań. Kiedyś pojawił się nieco starszy ode mnie jasnowłosy chłopak o szczerym uśmiechu. Przyjechał z Koszalina. Ale nie zwracałam na niego uwagi, wydawał się dość nudnym typem prymusika. Gdy redaktorzy powiedzieli, że trzeba napisać pięć tekstów, tak robił, siedem – też. Poza tym miał żonę, dziecko, więc nie był w kręgu moich zainteresowań. 

Pomieszkiwałam wtedy w czteropokojowym służbowym mieszkaniu „Wyborczej” na Ursynowie, tzw. kibucu. Było tam miejsce dla ośmiu stażystów, ale zdarzało się, że mieszkało nas tam dwa razy tyle: znajomi, narzeczeni… Kiedyś spieszyłam się w nadziei, że moje łóżko będzie jeszcze wolne. Potknęłam się o metalowy łańcuch oddzielający trawnik od chodnika, złamałam nos, rozcięłam czoło. Rano w pracy wyglądałam strasznie: nastawiony nos, na czole szwy. Wszyscy mi współczuli. Tylko Czarek stukał w komputer, jak gdyby nigdy nic. Później, gdy o tym rozmawialiśmy, wyjaśnił, że myślał, że może mąż mnie pobił i nieelegancko o to pytać. Potem wyjechał. Nie widzieliśmy się kilka lat. Został szefem radia w Szczecinie. Kiedyś na święta rozesłał całemu koncernowi sztampowe życzenia. Dość złośliwie na nie odpisałam, ale odpowiedź dostałam po pół roku. Mój e-mail wpadł w komputerową dziurę i pojawił się, kiedy on odzyskał skrzynkę. Pracowałam w „Polityce”, akurat byłam w delegacji w Miami… Od tamtego czasu zaczęliśmy pisać do siebie, potem godzinami rozmawiać. W przeciwieństwie do wielu moich kolegów był dojrzały i prostolinijny. Kilka miesięcy później po prostu przeniósł się do Warszawy. To było dość romantyczne, ale i trudne. Czułam, że spada na mnie odpowiedzialność, że wywróciłam czyjeś życie do góry nogami. Musiałam szybko stać się partnerką i wypracować relację z dziećmi Czarka. Dziś Maks ma 25 lat, studiuje w Poznaniu, Martyna ma prawie 18 lat i uczy się w Koszalinie. Odwiedzają nas, Czarek wariuje na ich punkcie.

Niemniej na początku spaliśmy w łóżku z… generałami Kiszczakiem i Jaruzelskim. Jego pasją jest historia, dużo wtedy czytał dokumentów z czasów późnego komunizmu. Kiedy miałam inne zdanie, przekonywał mnie do upadłego. Drugim jego hobby jest zbieranie płyt winylowych i poszukiwanie zaginionych piosenek Beatlesów. Niektóre płyty są tak zdarte, że ledwo słychać. Mam czasem poczucie, że nasze życie w Warszawie jest dla niego zbyt intensywne. Gdy się kłócimy, mówi: „Mógłbym siedzieć sobie w Szczecinie, grać w «Małysza», mieć stabilną pracę za trzy tysiące, a nie szarpać się tutaj”. 

W domu jest dość skrupulatny. To on płaci rachunki, choć niedawno zapomniał zapłacić za prąd i odcięli go nam w weekend. Gotowaliśmy w kocherku turystycznym. Mnie to bawiło, Czarka mniej. U nas kto akurat ma czas, robi śniadanie, kolację. Ja zwykle improwizuję w kuchni, on gotuje według przepisów. Mówi, że danie, które nie jest zapisane i nie można go dokładnie odtworzyć, się nie liczy. Bywa pamiętliwy, ja z kolei nie potrafię się obrażać…  Czarek wiecznie martwi się na zapas o przyszłość, o to, że mamy kredyt… Ja zaś mam poczucie, że jeśli będziemy jedną drużyną, to damy sobie radę. Wciąż mamy ochotę pójść razem na spacer, rozmawiać do późna, być ze sobą. I to jest najważniejsze.

Ewa Winnicka – reportażystka, publikuje m.in. w „Polityce”, „Dużym Formacie” i włoskim „Internazionale”. Dwukrotnie uhonorowana nagrodą Grand Press. Autorka książek, m.in. :„Londyńczycy”, „Angole” (za nią otrzymała nagrodę Gryfia, a także nominacje do nagrody Nike i Nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego), „Nowy Jork zbuntowany”. Z mężem Cezarym napisała „1968. Czasy nadchodzą nowe”. Ma dwóch synów: Kazimierza i Stanisława.

Cezary Łazarewicz: Miałem dewizę, której hołdował kiedyś Jerzy Buzek: „Stój w kącie, a znajdą cię”. Kiedy myślałem o zmianie pracy, martwiłem się, że nigdzie nie będą mnie chcieli. Ewka na to: „Człowieku, idź do »Polityki«”. Ja: „A gdzie tam do »Polityki«, to dziennikarski parnas”. Jednak zmieniam się i słucham żony. Gdy powiedziała, żebym pisał książki, tak zrobiłem. Ewa pokazuje mi, że rzeczy niemożliwe są możliwe. Zaczęła staż od działu reportażu w „Wyborczej”, ja od powielacza w Darłowie, przez gazetki lokalne w Koszalinie, radio. Z „Gazety…” pamiętam ją jako przebojową studentkę, dla której napisanie trudnego tekstu nie stanowiło problemu. Wkurzała mnie, bo pouczała, jakie tematy trzeba wybierać.

Ja wtedy blisko 7 lat byłem dziennikarzem. „Co za pewna siebie smarkula”, złościłem się. Byłem dojrzałym mężczyzną z żoną i z dzieckiem. Kilka lat później znalazłem jej maila zwrotnego na życzenia świąteczne. Odpisałem, a ona odebrała go w Miami. To mi szalenie zaimponowało. Siedzę sobie w lokalnym radyjku w Szczecinie, a ona w wielkim świecie robi reportaż. Zaczęliśmy pisać do siebie. Coraz częściej szukałem pretekstu, żeby być w Warszawie, gdzie na co dzień mieszkała. Zdecydowałem się na trudny krok: rozstanie. Miałem poczucie winy, że mi nie wyszło w pierwszym związku, ale też pewność, że spotkałem osobę, z którą chciałbym przeżyć życie. W końcu wprowadziłem się do Ewki z wyciskaczem do czosnku, długopisem i dyktafonem. Na początku co 2 tygodnie jeździłem do Koszalina na weekendy do dzieci. Potem one też zaczęły przyjeżdżać do mnie, a nawet jeździliśmy na wspólne wakacje. Ewa ma z nimi bardzo dobry kontakt. 

Znałem stolicę, bo ojciec i cała jego rodzina są z Warszawy. Ja wychowałem się w Darłowie. Moja mama była tam bosmanem w porcie, a ojciec radiooficerem, który pływał po świecie. Teraz wrócił i mieszka na Pradze w mieszkaniu nieżyjącej już babci. Warszawa mnie drażni, tu ludzie nie chodzą, tylko biegają, a ja jestem prowincjuszem. Jednak wsiąkłem, choć na szczęście mieszkamy na obrzeżach miasta. 

Od kilku lat pracujemy z domu. Mnie to stresuje, brak mi poczucia bezpieczeństwa. Zdarza się, że ktoś publikuje zamówiony tekst po kilku miesiącach. Razem staramy się pchać ten wózek, gdy jednemu kończą się pieniądze, u drugiego się pojawiają. W zbieraniu materiałów mam naturę księgowego, muszę przeczytać ze sto książek, a Ewa jest bardziej wyluzowana, ekspresyjna. Kiedy nasz młodszy syn Staś był mały, zajęła się reportażem o Szymonie, chłopczyku, którego śmierć rodzice ukrywali przez dwa lata. „Był sobie chłopczyk” to dla niej trudna emocjonalnie książka. Napisała ją, bo chciała opisać dziurawy system, w którym ginie dziecko i nikt go nie szuka oraz upamiętnić tego chłopca. 

Ewa to niezwykła matka, jest w stanie wydrapać oczy każdemu, kto coś złego powie o naszych dzieciach. Gotowa dla nich zrobić wszystko, a synowie są zawsze na pierwszym miejscu. Ja staram się być bardziej konsekwentny, bo tak mnie wychowano. Rodzice wiecznie pracowali: mama na dyżurach w porcie, tata na morzu, miałem więcej wolności, ale i odpowiedzialności. Dom Ewki był inny: mama chemiczka, tata geolog, chodzili na 7 do pracy, wracali o 15. Duży wpływ na nią miała babcia nauczycielka, która pisała podręczniki szkolne. To był dom silnych kobiet. Jej ojciec zawsze chciał mieć syna i chyba we mnie go dostrzegł. A ja w nim przewodnika. Miał niezwykłą wiedzę historyczną na poziomie uniwersyteckim i wspaniałą pamięć.
O wojnie opowiadał w najdrobniejszych szczegółach. Bardzo mi go brak.

Nasz dom jest trochę nieprzewidywalny. Ewka pisze rano, gdy zawiezie dzieci do szkoły, ja w nocy, nieraz do czwartej. Wtedy nikt mi nie przeszkadza. Oboje lubimy podróże. Kiedy w dzieciństwie dostawałem pocztówki od ojca z różnych miejsc, marzyłem, że też będę pływał. Niedawno skończyłem książkę „Nic osobistego. Sprawa Janusza Walusia”, do której zbierałem materiały także w RPA. Tam nagle zobaczyłem znajomy pejzaż. To był Kapsztad i widok na płaskowyż jak z pocztówki od taty. Gdy Ewa pisze o Anglii, często jeździmy tam całą rodziną. Ja z chłopakami zwiedzam miasto, ona spotyka się z bohaterami reportaży. Uwielbia kraje anglosaskie, mnie raczej pociąga Wschód, a im mniej cywilizacji, tym lepiej. 

Ewa bywa roztargniona. Kiedyś dzwoni z Londynu: „Wiesz, ten lot jutro to był dziś… ze dwie godziny temu”. Wtedy się złoszczę. Zdarza się, że się kłócimy i żadne z nas nie chce ustąpić. Każde jest przekonane o własnej racji. Jednak to ona pierwsza wyciąga rękę na zgodę. Ja jestem pamiętliwy jak moja babcia, która potrafiła nie odzywać się do kogoś wiele lat. Ale pracuję nad tym. Życie jest nieprzewidywalne, kruche, dlatego dziś wiem, że nie warto pielęgnować urazy. 

Lubimy razem słuchać muzyki, chodzimy na koncerty, a co najważniejsze – żyjemy razem. Kiedyś byłem przyzwyczajony do życia w różnych miastach. Uważałem, że to normalne w tym zawodzie. A Ewka mówi: „Gdybyś chciał się przenieść, to z całą rodziną. Ale my nie chcemy się nigdzie przenosić”. I ja też teraz to czuję. Mam swoje miejsce na ziemi, a w nim moje książki, płyty i ich. 

Cezary Łazarewicz – dziennikarz, reportażysta. Publikuje w „Gazecie Wyborczej”, „Przekroju”, „Polityce”. Autor zbioru reportaży „Kafka z Mrożkiem. Reportaże pomorskie”, „Sześć pięter luksusu. Przerwana historia domu braci Jabłkowskich”, „Elegancki morderca”. Za „Żeby nie było śladów. Sprawa Grzegorza Przemyka” otrzymał Nagrodę Literacką Nike oraz nagrody im. Oskara Haleckiego i MediaTory. Ojciec czwórki dzieci. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2019
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również