Wywiad

Mads Mikkelsen: "Nauczyłem się doceniać swoje życie jeszcze bardziej"

Mads Mikkelsen: "Nauczyłem się doceniać swoje życie jeszcze bardziej"
Mads Mikkelsen w filmie "Na rauszu" Thomasa Vinterberga.
Fot. mat. prasowe

Film "Na rauszu" właśnie dostał Oscara dla najlepszej produkcji zagranicznej! A my rozmawiamy o nim z odtwórcą głównej roli, aktorem Madsem Mikkelsenem. I pytamy go: czy stan ciągłego rauszu może uczynić nas lepszą wersją samych siebie? 

- Jest coś takiego w piciu alkoholu, co sprawia, że na samym początku jesteśmy odważniejsi, bardziej zabawni, swobodni, elokwentni, sexy – mówi Mads Mikkelsen. W najnowszym filmie Thomasa Vinterberga „Na rauszu” ten niezwykle utalentowany duński aktor wciela się w nauczyciela przechodzącego kryzys wieku średniego. Kiedy podczas męskiego spotkania przy kieliszku jeden z przyjaciół Martina, wykładowca psychologii, przytacza hipotezę współczesnego norweskiego filozofa i psychiatry Finna Skårderuda, że „ludzie rodzą się z za niskim o pół promila poziomem alkoholu we krwi”, mężczyzna godzi się na udział w kontrowersyjnym eksperymencie „naukowym”. On i jego koledzy będą na tytułowym rauszu przez cały dzień – również w szkole podczas zajęć z uczniami – i zaczną zapisywać swoje obserwacje, zbierając dowody na to, że hipoteza jest słuszna. Ale jeśli pół promila rzeczywiście wyzwala odwagę i wpływa na kreatywność, to czemu by nie pójść jeszcze dalej?

Niemal 10 lat temu spotkałeś się z Thomasem Vinterbergiem na planie słynnego „Polowania”, gdzie grałeś opiekuna w żłobku oskarżonego o molestowanie. Teraz możemy cię oglądać w jego filmie „Na rauszu”, którego punktem jest dość kontrowersyjny eksperyment socjologiczny. Czwórka licealnych nauczycieli postanawia zbadać własne zachowanie, utrzymując stały poziom alkoholu we krwi – 0,5 promila. Pracując nad rolą, przyglądałeś się własnym nawykom związanym z piciem?

Niespecjalnie, bo dla mnie to przede wszystkim historia faceta, którego życie się zatrzymało. Żona się od niego oddaliła, w pracy nic się nie dzieje, więc Martin popada w coraz głębszy marazm. Widzi, że nie potrafi już inspirować swoich uczniów, a w profesji nauczyciela to właściwie kwestia najważniejsza. Codziennie rano wstaje z poczuciem bezsensu i przeświadczeniem, że wszystko, co dobre, już w jego życiu minęło. Ale mimo to próbuje ratować sytuację – pragnie być lepszym pedagogiem, lepszym mężem – i w tych swoich staraniach dociera naprawdę daleko, niemal na skraj przepaści. Chciałbym mieć taką determinację! Jest coś takiego w okazjonalnym piciu, co sprawia, że na samym początku jesteśmy odważniejsi, bardziej zabawni, swobodni, mądrzy, bardziej sexy. To stan po dwóch drinkach. Później jednak może nie być już tak wesoło. To dość ryzykowna gra.

Ale bardzo wielu ludzi ją podejmuje, ze świadomością konsekwencji.

W Danii, skąd pochodzę, wszystko zależy od pokolenia, bo zmieniają się zwyczaje związane z piciem. Ja po raz pierwszy spróbowałem alkoholu około 13. roku życia. Między mną a moim bratem są dwa lata różnicy, graliśmy w jednej drużynie piłki ręcznej i kiedy starsi chłopcy szli na piwo po treningu, młodsi najczęściej zabierali się z nimi. Oczywiście to było nielegalne, bo alkohol można w Danii kupić od 18. roku życia, ale w rzeczywistości wszystko przechodziło. Wtedy piliśmy dla towarzystwa. Gdy miałem 16 lat, sprawa wyglądała już zupełnie inaczej – potrzebowałem trochę procentów, żeby móc zagadywać do dziewczyn. Ta „płynna odwaga” pozwoliła mi przetrwać trudny okres dojrzewania, kiedy wszyscy są tak bardzo niepewni siebie. W pewnym sensie picie to część naszej kultury, nie tylko duńskiej, ale także światowej. Od setek tysięcy lat ludzie wykorzystują je jako narzędzie, żeby poczuć się lepiej, zainspirować albo znaleźć bliżej „bogów”. Z mojego doświadczenia wynika jednak, że po alkohol sięgamy równie często z powodu presji, którą się na nas nakłada. 

Na planie piliście naprawdę?

Nie, nigdy. Problem z piciem jest taki, że w końcu człowiek robi się senny, a przy 12-godzinnych dniach zdjęciowych i konieczności bycia w gotowości przez cały ten czas, to byłoby po prostu niemożliwe. Jednak cieszy mnie twoje pytanie, bo oznacza, że udało nam się świetnie zagrać stan upojenia. A uwierz mi, na trzeźwo nie było to łatwe. (śmiech) Na początku nasze próby przewracania się i robienia różnych szalonych rzeczy były bardzo nieudolne. Śmialiśmy się z siebie nawzajem, co oczywiście dodatkowo nas motywowało. Takich sytuacji w pracy aktora nie ma za wiele. 

Jak można przygotować się do takiej roli?

Przed rozpoczęciem zdjęć mieliśmy sporo czasu na spotkania i rozmowy, wiele z nich odbywało się przy alkoholu. Zastanawialiśmy się, ile to jest to pół promila, o których wciąż słyszymy w filmie. Jak się człowiek wtedy zachowuje, jak mówi, o czym myśli. Na co dzień to nie są standardowe rozmowy przy stole. (śmiech) Nagrywaliśmy też siebie nawzajem na telefony komórkowe, żeby zobaczyć, jak reagujemy i na co możemy sobie pozwolić. Potem oglądaliśmy te filmiki do znudzenia i próbowaliśmy je odtworzyć na planie, tylko już bez procentów. Cóż mogę dodać – poczuliśmy się zainspirowani. (śmiech)

Martin to twój kolejny bohater u Vinterberga, który pracuje jako nauczyciel. Dodajmy – dość nudny facet, który nie potrafi inspirować uczniów. Ale tylko do czasu. Jacy byli twoi nauczyciele?

Myślę, że gdyby w dzieciństwie stawiano rzetelne diagnozy, byłbym zakwalifikowany jako dzieciak nadpobudliwy, może nawet z ADHD. Nie za bardzo wychodziło mi grzeczne siedzenie w ławce. Ale byłem całkiem zwinny i szybki. Niestety, zamiast wykorzystać to w jakimś sporcie, zacząłem zajmować się dziewczynami, zdobywaniem własnego terytorium, zabawą. 

Kokietujesz, przecież pracowałeś jako profesjonalny tancerz! Teraz swoje umiejętności z parkietu prezentujesz w „Na rauszu”.

Rzeczywiście, nieczęsto mam ku temu okazję, bo poza musicalami rzadko ogląda się na ekranie tańczących i śpiewających aktorów. W naszym filmie nie chodziło jednak o sam taniec, ale sposób, w jaki Martin to robi. Wreszcie czuje się wolny. Wcześniej dusił w sobie gniew i złość, aż wreszcie eksplodował. Próbował chwytać się życia, lecz tonął. Wydaje mi się to naprawdę piękne. Poza tym dzięki tej całej sekwencji kończymy naszą historię dość optymistycznie, niezależnie od tego, co działo się wcześniej. 

Sam wymyśliłeś układ choreograficzny?

Pracowałem z profesjonalnym choreografem, ale sam również miałem kilka pomysłów. Nie trenowałem jednak zbyt intensywnie, nie chciałem za wszelką cenę wracać do swojej tanecznej formy. Mam 55 lat, więc starałem się po prostu nie zaliczyć kontuzji. (śmiech) Dzisiaj przygodę z tańcem wspominam bardzo dobrze, to było wyjątkowych 10 lat mojego życia. Myślę, że to właśnie taniec otworzył mi drogę do aktorstwa, bo pozwolił wyrazić siebie za pomocą innych środków niż tylko słowa. Sam już nie tańczę, ale wciąż lubię oglądać utalentowanych tancerzy. 

W Europie występujesz w niezależnym kinie, jednak w Hollywood angażują cię do wysokobudżetowych, komercyjnych produkcji, takich jak „Doktor Strange”, film „Casino Royale” z cyklu o Jamesie Bondzie czy „Gwiezdne wojny”.

Faktycznie w Stanach dostaję inny typ propozycji, ale dzięki temu mój apetyt na różnorodne wyzwania jest zaspokojony. Wyrosłem na filmach hollywoodzkich i teraz, zupełnie niespodziewanie, sam jestem ich częścią. Czy to nie wspaniałe? Z drugiej strony, gdybym robił tylko to, brakowałoby mi tych kameralnych dramatów, skomplikowanych bohaterów oraz ich rozterek. Ale przychodzi moment, że jestem zmęczony takimi ambitnymi projektami i wtedy z przyjemnością wchodzę na plan czegoś lżejszego i rozrywkowego. 

W Hollywood prawie zawsze jesteś obsadzany jako czarny charakter. Nie przeszkadza ci to?

Podejrzewam, że w Ameryce producenci widzą mnie w takich rolach dlatego, że mam dziwny akcent i wyglądam dość specyficznie. (śmiech) Czyli idealny czarny charakter. Oczywiście, filmy Marvel Studios („Doktor Strange” – przyp. red.) są zupełnie inne niż przygody Jamesa Bonda, ale każda postać była dla mnie cennym doświadczeniem. 

Przez kilka miesięcy, podczas pandemii, miałeś przymusową przerwę w pracy. Jak to zniosłeś?

Dość ciężko, brakowało mi spotkań, pracy. Niewiele się działo, dlatego w czasie lockdownu zamierzałem nauczyć się kilku języków obcych, choć ostatecznie nic z tego nie wyszło. (śmiech) Kupiłem natomiast małego pieska, starałem się spędzać jak najwięcej czasu z najbliższymi. Zacząłem nawet budować domek letniskowy, trochę biegałem. Nagle udało się wygospodarować więcej czasu na odpoczynek. Jednak doskonale zdaję sobie sprawę, że jestem w uprzywilejowanej sytuacji. Ja mogłem zrobić coś dla siebie, inni walczyli o przetrwanie. Nauczyłem się doceniać swoje życie jeszcze bardziej i jestem w zgodzie z tym, co mi przyniosło. 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2020
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również