Społeczeństwo

Mężczyźni kontra pandemia: prawdziwy facet nie boi się wirusa? Rozmawiamy z psycholożką społeczną

Mężczyźni kontra pandemia: prawdziwy facet nie boi się wirusa? Rozmawiamy z psycholożką społeczną
Fot. 123rf

Pandemia przypomina nam, jak szkodliwy jest maczyzm i patriarchalny podział ról. Nie tylko dla nas, kobiet, ale także dla samych macho – uważa dr Joanna Roszak, psycholożka społeczna.

Mężczyźni mniej niż kobiety boją się wirusa – wynika z badania „Poziom stresu związany z pandemią” (Onet). Dlaczego?
Dr Joanna Roszak: Badania, o których mowa, były deklaratywne, co znaczy, że osoby badane deklarują, jak się czują, co sądzą. A w deklaracjach możemy kreować swój wizerunek, na przykład tak, aby był zgodny z oczekiwaniami społecznymi. Być może część mężczyzn stresuje się sytuacją, w jakiej jesteśmy, ale nie chciała tego przyznać. I to wpisuje się w koncepcję tradycyjnej, ale nierealistycznej męskości opisanej w latach 70. przez Deborah David i Roberta Brannona. Jednym z jej filarów jest „sturdy oak”, czyli „silny dąb” – „prawdziwy” mężczyzna musi być nieustraszonym ryzykantem. Może to przejawiać się w skłonności do brawury, a w warunkach pandemii w ignorowaniu faktu, że można siebie lub innych zarazić potencjalnie niebezpiecznym wirusem.


W związku z tym prawdziwy mężczyzna nie może podporządkować się nowym przepisom i nosić maseczki?
Nie jestem pewna, czy mężczyźni rzeczywiście w większym stopniu niż kobiety sprzeciwiają się noszeniu maseczek, choć wiem, że pojawiały się takie opinie. Jednak mężczyzna buntujący się przeciw reżimowi sanitarnemu jak najbardziej wpisuje się w koncepcję David i Brannona.

Wystarczy spojrzeć na prawdziwego macho Donalda Trumpa, gdy śmiał się ze swojego konkurenta Joe Bidena, że nosi maseczkę. I nawet gdy zachorował na COVID-19, prezydent USA zachował bojowe, czyli „męskie” nastawienie – po wyjściu ze szpitala wykrzyczał, że pokonał chorobę, i zapewniał, że mimo niej czuje się lepiej niż 20 lat temu.

W koncepcji David i Brannona kolejny po silnym dębie filar męskości to „no sissy stuff”, czyli „żadnych babskich rzeczy”. „Prawdziwi” mężczyźni boją się posądzenia o bycie zniewieściałymi, co w ich mniemaniu łączy się z byciem tchórzem i słabeuszem. Dodam jeszcze, że mężczyźni muszą ciągle „męskość” udowadniać.


Z czego to wynika?
My jesteśmy w większym stopniu definiowane przez role społeczne oparte na funkcjach biologicznych – możemy urodzić dzieci i zostać matkami. Dlatego też przez część osób kobiety bezdzietne są traktowane gorzej, jako niepełne. Ale jeśli kobieta to dziecko urodzi, ma „zaliczone”, nikt jej macierzyństwa nie odbierze i nie zakwestionuje łatwo jej kobiecości. W tym sensie status kobiety łatwiej utrzymać. A mężczyzna? On musi stale udowadniać, że jest… mężczyzną właśnie, czyli twardzielem, zdolnym powalić dzikie zwierzę gołymi rękami. Powinien robić niezwykłe rzeczy i najlepiej dostać za nie order od prezydenta podczas transmisji telewizyjnej. Musi się ciągle rozpychać i zaznaczać swoje miejsce. Nijak nie pasuje do tego maseczka, za którą miałby się skryć. Proszę zresztą zwrócić uwagę, jak mężczyźni zachowują się w przestrzeni publicznej. Zajmują znacznie więcej miejsca niż kobiety, siadają w szerokim rozkroku, głośno wyrażają swoje zdanie, zagłuszając innych, w tym kobiety (tzw. fenomen mansplaining, czyli panjaśnienie). Naukowcy udowodnili, że role płciowe przekładają się też na nasz sposób poruszania się i zdrowie. Kobiety tak bardzo starają się zajmować mniej przestrzeni, być delikatne, że w starszym wieku o wiele częściej się przewracają. „Drobią” kroczki, trzymają ręce przy ciele. W połączeniu z osteoporozą, typową w okresie pomenopauzalnym, powoduje to, że częściej niż mężczyźni cierpią z powodu złamań kości.

Może to dobrze, że przynajmniej są mniej narażeni na osteoporozę i upadki, bo socjologowie potwierdzają powszechną męską niechęć do profilaktyki zdrowotnej.
Oczywiście, to zgodne z tradycyjną wizją „męskości”. Ale też my, kobiety, trochę tak mężczyzn wychowujemy.

Matki i partnerki są strażniczkami ich zdrowia. Zapisują swoich mężczyzn – niezależnie od ich wieku – na badania, dbają, by zdrowo jedli. Mężczyźni wszystko dostają na tacy, często nawet nie wiedzą, jakie mają zażywać leki.

Pandemia pokazuje, że wielu z nich jest też nadal bardzo wygodnych przy podziale obowiązków domowych. Badania dr Kai Prystupy-Rządcy na temat pracy zdalnej, na którą wielu Polaków przeszło w marcu, pokazują, że gdy dwoje partnerów pracowało z domu, mężczyzna często jednak ten dom opuszczał, by mieć spokój, a kobieta zostawała z gotowaniem, sprzątaniem i opieką nad dziećmi, które nie chodziły do szkoły czy przedszkola.
Jeszcze inne badania wyjaśniają tę sytuację. Socjolożki Katarzyna Krzywicka-Zdunek i Dorota Peretiatkowicz zauważyły, że w czasie lockdownu wszyscy cofnęliśmy się o krok pod względem równouprawnienia. Powróciły pewne elementy bardziej tradycyjnego podziału ról kobiecych i męskich, a kobietom włączyła się konieczność wykazywania się na froncie domowym, bo też w domu zawsze miały władzę – czy może „władzę”. Dlaczego? Bo każda sytuacja kryzysu może powodować powrót do rzeczy dobrze znanych, zgodnie z tzw. teorią opanowywania trwogi. Przemiana ról płciowych to coś stosunkowo nowego, tradycyjny podział obowiązków jest zaś mocno osadzony w kulturze i zinstytucjonalizowany, czyli znany.


Ale przecież ci mężczyźni, którzy wykonują pracę zdalną, są wykształceni, powinni być bardziej nowocześni.
Jednak my wszyscy mamy ten podział ról mocno wbity w głowy. Robię czasem takie ćwiczenie ze studentami: dzielę ich na trzy grupy, daję im taką samą listę rozmaitych cech charakteru i zachowań, a następnie proszę, by jedna grupa opisała typowego mężczyznę, druga – typową kobietę, a trzecia – typowego szefa. Każda grupa zna tylko swoje instrukcje. Pracuję w języku angielskim, więc słowo szef (boss) gramatycznie nie sugeruje płci, tak jak to jest w polszczyźnie. Zazwyczaj okazuje się, że szef to mężczyzna – liczba cech takich samych jak u szefa jest większa w przypadku mężczyzny niż kobiety. A przecież studenci i studentki psychologii to ludzie młodzi, zazwyczaj nie myślą stereotypowo, a przynajmniej nie chcą tak myśleć.


Ale dlaczego mężczyźni, nawet jeśli cofnęli się w rozwoju na skutek pandemii i mają wbite w głowę stereotypy, nie zauważyli, że sytuacja jest inna niż dotąd? Że kobiety nigdy nie musiały pracować zawodowo i dokładnie w tym samym czasie samotnie opiekować się dziećmi? Dlaczego sobie dali prawo do komfortu pracy, a im nie?

Bo kobiety zawsze sobie radziły – musiały. I to też wychodzi w badaniach. Że one w sytuacji kryzysu jeszcze bardziej włączają tryb ogarniaczki i coś, co nazywam „wymuszoną wielozadaniowością”. Mężczyźni pozwalają sobie – a my im – na niebycie aż tak wielozadaniowymi, w każdym razie nie w domu.

Nie zgodziłabym się też, że dawniej kobiety zajmowały się tylko domem i dziećmi. W czasach zbieracko-łowieckich kobiety były bliżej obozu, domu, ale ogarniały wiele czynności poza rodzeniem i niańczeniem dzieci. Szukały pożywienia, budowały schronienie. Bliżej naszych czasów – typowa chłopska rodzina pospołu pracowała w gospodarstwie, a kobiety poza tym jeszcze niańczyły małe dzieci, wspierane przez starsze potomstwo, zwykle płci żeńskiej. Mimo przekazów medialnych, które od lat pokazują nowocześniejszą wizję męskości, u nas wciąż podział obowiązków jest postrzegany tradycyjnie, czyli gotowanie i opieka nad dziećmi to zadania kobiet, a naprawa samochodu to zadanie mężczyzn. Inaczej jest choćby w Norwegii, jak wskazały badania dr hab. Nataszy Kosakowskiej-Berezeckiej i jej zespołu z projektu Towards Gender Harmony. Tam obowiązki domowe są postrzegane bardziej neutralnie, nie są przypisywane danej płci. A w Polsce jeśli już coś drgnie, to co najwyżej – jak pokazują sondaże CBOS-u z 2018 roku – obowiązki dawniej bardziej „męskie”, takie jak sprawy urzędowe czy wynoszenie śmieci, stają się wspólne.


A dlaczego zajęcia kobiece nie stają się męskimi?
Albo wspólnymi, prawda? Jest wiele przyczyn. Przede wszystkim wciąż za mało dobrych wzorców dookoła. Nadal większość mężczyzn nie widzi takiej przemiany obyczajowości u swoich ojców, wujków, kolegów. Tymczasem wiedza z obszaru psychologii płci wyraźnie wskazuje, że przypisujemy płciom zachowania i cechy zgodne z rolami, w jakich widzimy zwykle ich przedstawicieli i przedstawicielki. Według teorii roli społecznej Alice Eagly i Wendy Wood kobiety są bardziej czułe i troskliwe, bo wymaga tego rola matki, a nie dlatego, że mają jakiś „gen czułości”. Biologia determinuje nasze funkcje rozrodcze, spora zaś część pozostałych różnic to już kultura. Poza tym zgodnie z teorią społecznej dominacji nikt tak łatwo nie zrezygnuje z przywilejów i władzy, a mężczyźni mają uprzywilejowaną pozycję w społeczeństwie, chociażby dlatego, że więcej zarabiają, co daje moc decydowania.

I wreszcie, niestety, nie łudźmy się – w społeczeństwie patriarchalnym obowiązki kobiece nie przydają prestiżu. Nikt nie daje orderu – ani emerytury! – za szorowanie sedesu czy opiekę nad dziećmi. W pewnym sensie nam łatwiej jest sięgnąć po męskie zadania niż mężczyznom po kobiece, bo stanowisko prezeski wielkiej firmy wywinduje nas 
w drabinie społecznej, przyda prestiżu.


Podobno pandemia przystopowała awanse zawodowe kobiet. Mówi się też o mniejszej liczbie prac naukowych przez nie pisanych.
Pandemiczny kryzys publikacyjny jest widoczny, kobiety publikują mniej. Ale to wszystko nie jest tak naprawdę nowe, tylko przy pandemii się wykrystalizowało. Kariery zawodowe kobiet matek mogą przebiegać inaczej niż kariery mężczyzn – nawet ojców. Wolniej, z przerwami na dzieci, którymi on nie chciał (nie mógł/nie umiał – wstawić właściwe) się zająć, stąd jej dużo późniejsza habilitacja. Kobiety niekiedy boleśnie zderzają się z życiem po narodzinach dziecka. Przedtem mężczyzna deklaruje, że będzie się potomstwem zajmował, ale kiedy ono już jest, znika i wyrabia nadgodziny, bo przecież przydadzą się dodatkowe pieniądze. Niemowlę płacze w nocy, on mówi do żony: „Wstań i zajmij się moim synem”. W tych słowach, zresztą autentycznych, jest wszystko: przekonanie, że uspokojenie dziecka to robota kobiety, a do tego „mój syn”, nie „nasz”. No i oczywiście nie bez znaczenia, że syn. U kobiet, których życie zmienia się tak drastycznie po narodzinach dziecka, a ponadto nie mają oparcia 
w partnerze, może pojawić się frustracja. Czy wie pani, że to rzutuje nawet na ocenę i traktowanie kobiet przez inne kobiety?


W jaki sposób?
Badałam kiedyś, jak postrzegamy osoby, które nie wpisują się w stereotypy płciowe, pełnią inne niż tradycyjnie przypisane obu płciom role. „Kobiecy” mężczyźni, np. zajmujący się domem, tracili w opinii oceniających na sprawczości, uznawano, że nie wiedzą, jak działać. „Męskie” kobiety za to oceniano jako sprawne, jednak były mniej lubiane, na zasadzie „dobra szefowa, ale straszna suka”. Zaskoczyło mnie też, że kobiety, które same siebie określały jako niestereotypowe, ceniące nie tylko rodzinę, ale także karierę i sukces, dawały niskie oceny innym nietypowym kobietom. Okazało się, że tak myślały młode matki, którym w życiu w jakimś sensie nie wyszło, bo mają rodzinę, lecz nie określają jej jako partnerskiej, a takiej chciały. Ta frustracja może zabić poczucie siostrzeństwa.


My bardzo wierzymy już w model partnerski, ale mężczyźni nie nadążają.
A szkoda, bo obie strony mogłyby zyskać. Dowiedziono, że obie płcie są bardziej zadowolone ze związku, gdy obydwoje partnerzy mają więcej cech „kobiecych”, ponieważ te cechy ułatwiają porozumienie.

 

Kobiety chcą macho, silnego „bad boya” najwyżej na jedną noc. Na życie i do założenia rodziny chcą faceta wrażliwego. Choć pewnych cech „męskich” też oczekują. Badania, m.in. Sandry Bem, wykazały, że osoby androgyniczne, posiadające cechy „męskie” i „kobiece”, są lepiej przystosowane, mogą sprawniej działać w wielu sytuacjach.

To jest chyba trudne dla mężczyzn?
Oj tak, jest. Niestety, społeczne oczekiwania względem tego, co przystoi każdej z płci, mogą zaowocować efektem odwetu i atakiem na nietypowość. Silny i czuły facet jest podejrzany. A bardziej spójny – bo jednostronny – model opisany przez David i Brannona również jest szkodliwy i przestaje być atrakcyjny dla wielu mężczyzn. Badania pokazują, że wielu z nich cierpi przez wymogi tradycyjnej „męskości”. Odcinanie się od strony emocjonalnej życia, „chłopaki nie płaczą”, „musisz być silny” – to nie jest zdrowe, ale jeszcze nie przerobiliśmy tej lekcji jako społeczeństwo. Niektórzy wskazują, że może to być przyczyna ciężej przechodzonej przez mężczyzn depresji, ich niechęci do szukania pomocy w kryzysie, większej liczby samobójstw.


Jaką wizję męskości mają nastolatki?
Wielu z nich ma już bardziej nowoczesne wyobrażenie. W jednej z polskich szkół uczniowie niedawno napisali na kartce, której zdjęcie trafiło później na Facebooka, jak wyobrażają sobie prawdziwego mężczyznę. Okazuje się, że on może się malować i płakać, nie musi mieć prawa jazdy i lubić piłki nożnej. Ale kiedy jeździłam parę lat temu po szkołach średnich, chcąc zbadać, czym dla młodzieży są „męskość” i „kobiecość”, zdarzało mi się usłyszeć od chłopców odpowiedź: „Daj kredki, to ci narysuję męskość. W której fazie ma być?”. Nic dziwnego, skoro ojcowie tych chłopaków są macho i od najmłodszych lat kształtują w synach taką postawę. Znany mi mężczyzna był autentycznie wściekły, gdy jego partnerka dostała od znajomych ubranka niemowlęce dla synka, wśród nich świetne śpioszki, ale z różowym kolorem. „Nie będziesz mi z syna robić pedała”, protestował. I teraz problem polega na tym, że nawet jeśli w szkole większość nastolatków będzie liberalna, wystarczy jeden macho, by doszło do ataku na chłopca w różowej koszuli. Bo reszta, nawet gdy uważa już inaczej, może obawiać się go bronić, także przez macho zastraszona. Różowe śpioszki nie mają mocy zmiany orientacji psychoseksualnej, ale macho o tym chyba jeszcze nie wie. 


Dr Joanna Roszak - Psycholożka społeczna, pracuje w Katedrze Psychologii Społecznej i Osobowości SWPS Uniwersytetu Humanistycznospołecznego w Warszawie. Specjalizuje się m.in. w tematyce tożsamości społecznej, interesuje ją też tematyka płci społeczno-kulturowej (gender).

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2020
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również