Wywiad

Mariusz Szczygieł: "Poszedłem na terapię, bo przyjaciel zauważył, że ciągle jestem pogodny, wesoły"

Mariusz Szczygieł: "Poszedłem na terapię, bo przyjaciel zauważył, że ciągle jestem pogodny, wesoły"
Fot. KFP/REPORTER

Widzowie programu "Na każdy temat" zapamiętali go jako empatycznego, dziennikarze z gazety lubili, bo był pogodny. Potem Mariusz Szczygieł poszedł na terapię i dowiedział się, że swoim uśmiechem… szantażował innych, chcąc kontrolować ich reakcje. Naprawdę jednak chciał mieć pod kontrolą… siebie. Dziś umie odpuścić. Zrozumiał, że potrzeba kontroli to dowód słabości, nie siły.

Jak wyglądał pana pokój dziecięcy?

 

Wszystko miało swoje miejsce. Wolność miał jedynie bluszcz, który piął się po ścianie. Każda książka w biblioteczce posiadała numer, była wpisana do zeszytu. Do dziś mam sporo książek z dzieciństwa. Pierwsza z brzegu, "Eros na Olimpie" Jana Parandowskiego, rok wydania 1978 i podpis w środku: Mariusz Szczygieł nr 10. Jest "Lato bez wakacji" Krzysztofa Kąkolewskiego, rok wydania 1986, bez numeru, tylko opatrzone napisem: własność Mariusz Szczygieł. Miałem wtedy już 20 lat, wyjechałem z rodzinnej Złotoryi do Warszawy i uznałem, że nie zapanuję nad bibliotekami w dwóch miastach, więc przestałem numerować książki. Ale ustawiałem je na półkach równo, autorami od A do Z. Teraz mam mniejszą potrzebę układania świata pod linijkę.

 

Po kim pan to ma? Kto był u pana domowym kontrolerem?

 

Mama. Nie zasnęła, póki nie umyła naczyń. Do dzisiaj nie zostawi brudnej szklanki w zlewie i krzyczy na tatę, że nie jest taki porządny. On skarży mi się: „Twoja mama traktuje mnie jakbym był dzieckiem”. Myślę, że wzięło się to z wojennego dzieciństwa. Gdy w 1945 roku jechali z Bieszczad na ziemie zachodnie, mama miała dziewięć lat. Jeśli w dzieciństwie otacza cię taki chaos, jaki przyniosła wojna, tracisz poczucie kontroli nad życiem i dążysz do uporządkowania tego, co się da.

Wojna nawet na mnie miała wpływ. Moją zabawą było wyobrażanie sobie, że muszę uciekać i mogę wziąć tylko kilka przedmiotów. Siadałem na wersalce, rozkładałem na niej ręcznik i wyobrażałem sobie, że to jest wóz, na którym muszę się zmieścić z całym dobytkiem.

Starannie selekcjonowałem przedmioty, które mam zabrać.

 

Dziś nie miałby pan wątpliwości, co wynieść z płonącego domu?

 

Chwyciłbym kota Afonię. Z szuflady zgarnąłbym pięć pierwszych moich tekstów sprzed ponad 30 lat, które ręcznie adiustowała mi Hanna Krall i poprawiła w nich każde zdanie – to ważna pamiątka. I dwie książki z bardzo osobistymi dedykacjami od Herlinga--Grudzińskiego i Milana Kundery. A przez okno wyrzucałbym na ulicę obrazy, może udałoby się je uratować.

 

Wie pan, gdzie te teksty z poprawkami Hanny Krall leżą, trafiłby pan do nich po ciemku?

 

Tak, a to dlatego, że od ćwierć wieku mam dziwną, wysoką szafkę z 20 szufladkami, do których wchodzi format A4. W kwietniu, podczas pandemii, zrobiłem porządek, podzieliłem je tematycznie. I tak na przykład pierwsza szufladka od góry nazywa się „Helena Stachova”. W niej znajdują się rzeczy związane z tłumaczką moich książek na czeski. Druga – to Hanna Krall, a więc stąd wziąłbym te poprawione maszynopisy. W trzeciej przechowuję pamiątki po moim nieżyjącym przyjacielu, w czwartej po aktorce Zosi Czerwińskiej, która została moją drugą mamą, w szóstej i siódmej trzymam obrazki trójwymiarowe, które zbieram... Te szufladki nie są podpisane jak katalogi w bibliotece, ale doskonale wiem, w której co się znajduje.

Wciąż tli się we mnie obsesyjna potrzeba porządkowania, choć zauważyłem, że w ciągu kilku dni po wizycie „asystentki domowej”, czyli pani, która sprząta, robię bałagan. Już to umiem!

A gdzie pana potrzeba kontrolowania jest najbardziej widoczna, w jakiej sferze życia?

 

Jest dziedzina, w której moje nawyki: strukturyzowanie, katalogowanie, porządkowanie zjawisk mogą hulać najbardziej. Pisząc, układam sobie świat. Jak pani weźmie jakikolwiek mój reportaż, esej czy książkę, zawsze dopatrzy się pani struktury, wyraźnej formy. Piszę tak świadomie, że aż kiedyś moja dawna szefowa z „Gazety Wyborczej”, Małgorzata Szejnert, powiedziała: „Mariuszu, twoje teksty są jak tort, w którym widać wyraźnie kolejne warstwy. Wszystko jest przejrzyste i uporządkowane. Jesteś w tym tak przewidywalny, że marzę, żebyś napisał tekst gorszy warsztatowo, ale zaskakujący”. I to mi pomogło. Zrobiłem sobie po tej rozmowie przerwę w pisaniu na kilka lat. Dziś nadal muszę każde słowo starannie przemyśleć, mieć specjalne pierwsze zdanie i puentę. Zdarza się, że jeśli nie mam odpowiedniego sformułowania, które jest mi do tekstu potrzebne, nie zacznę pisać, dopóki go nie znajdę. W "Gottlandzie" jest tekst zatytułowany "Łowca tragedii", o pisarzu, który miał dwie osobowości, jedno życie tajne, drugie jawne. Miesiąc szukałem odpowiedniego zwrotu, by to opisać. Dopiero gdy go znalazłem, wiedziałem, że mam władzę nad tekstem i mogę zacząć nad nim pracować.

 

I jakie to sformułowanie?

 

„Tylko że”. Znalazłem je przypadkowo. Byłem w Pradze, opiekowałem się kotem Heleny Stachovej, która była w sanatorium, kiedy zadzwonił telefon. „Czy to jest mieszkanie pani Stachovej? – usłyszałem. „Tak, to jest mieszkanie pani Stachowej, tylko że pani Stachowa jest w sanatorium”. Gdy usłyszałem to własne „tylko że”, wiedziałem, że mam brakujący element tekstu. Mój bohater też był jakiś, tylko że...

 

Miał pan sygnały od otoczenia, że trochę przesadza z tą kontrolą?

Nie, może dlatego, że nie sprawowałem kontroli nad życiem innych, tylko byłem control freakiem we własnym. Długo mi zazdrościli, że jestem taki porządnicki, ale ja nie byłem świadomy faktu, że mam obsesyjną potrzebę kontroli. Dowiedziałem się dopiero w 2004, kiedy skończyłem 38 lat.

A co się wtedy wydarzyło?

Poszedłem na terapię, bo przyjaciel Wojtek Tochman oświadczył mi, że ciągle jestem pogodny, wesoły i że to musi być jakaś choroba – tak zrozumiałem, bo nie ma ludzi, którzy nieustannie są w dobrym humorze. Więc prawdopodobnie z czymś nie chcę się skonfrontować i przykrywam to pogodnym usposobieniem.

Na pierwszym spotkaniu z terapeutą opowiadałem o sobie: niedawno zostałem wiceszefem działu reportażu i wpadłem na pomysł: założyłem tajny zeszyt i już od trzech miesięcy reporterom naszego działu wpisuję plusy. „A minusy?” – spytał terapeuta. „Lubię ludzi, jestem facetem pozbawionym agresji, nie lubię konfliktów, więc co ja będę zbierał minusy?” – odpowiedziałem.

Padła diagnoza: „To jest agresja! Kanalizacja pana agresji. Pan nie umie być agresywny w zwykły sposób, więc by sprawować nad wszystkimi kontrolę, wymyślił pan zeszyt plusów. A i tak strzela pan do ludzi z karabinu, tylko że z karabinu miłości”. Zawstydziło mnie to, więc porzuciłem moją praktykę.

Ale wieść o zeszycie rozniosła się po redakcji i wszyscy mnie pytali: „Mam plusa?”.

Do bohaterów książek też pan strzelał z „karabinu miłości”?

Przez całą młodość robiłem wszystko, by nie autoryzować wypowiedzi bohaterów moich tekstów. Nie byłem w stanie przeżyć, gdy podczas autoryzacji zmieniali swoje słowa, a ja uważałem, że tak właśnie je usłyszałem. Nie mogłem znieść tego, że ktoś ingeruje w mój tekst i nie mogłem znieść poczucia, że to bohater czuje się autorem tych słów, a przecież autorem miałem być ja.

Czy ktoś z obsesją na punkcie kontroli może być reporterem? Ta rola nie oznacza akceptacji świata i ludzi takich, jakimi są w swoim chaosie?

Widziałem chaos. Ale czułem się magiem, który go opisze, nazwie, a tym samym uporządkuje. Przynajmniej na szpaltach gazety. Mówię oczywiście o pierwszym okresie mojej pracy. Bo już książka „Gottland", którą pisałem w trakcie terapii i krótko po niej, taka nie jest. Wspólnie z terapeutą doszliśmy do wniosku, że ta książka jest nie tylko o Czechach, ale to książka o mnie, tyle że nikt o tym nie wie. Myślę, że podświadomie wybierałem tematy, które pomogą mi coś przemyśleć. „Dlaczego pan napisał o tych Batach? (Tomáš i Jan Batowie byli właścicielami imperium obuwniczego). Co w nich było fascynującego?” – zapytał terapeuta. I zadał pytanie dodatkowe: „Czy pamięta pan, jaka była pierwsza informacja, która spowodowała, że ten temat pana zainteresował?”.

Pamiętał pan?

Tak. Usłyszałem, że jeden z Batów w biurowcu w Zlinie zaprojektował windę wielkości kawalerki, wyposażoną w biurko, umywalkę z ciepłą i zimną wodą, radio, telefon i mapę Czechosłowacji. Ta winda była jeżdżącym biurem dyrektora. Uważał, że pracownicy nie mogą tracić czasu na przychodzenie do szefa, bo muszą pracować i że to on będzie ich odwiedzał, zatrzymując się na kolejnych piętrach. Zafascynował mnie ewidentny przykład sprawowania kontroli. Okazało się, że Batowie wymyślili całe miasto, Zlin, zaprojektowali je tak, by było samokontrolującym się mechanizmem. Przykład: odległości między domami były takie, że wszyscy mogli się nawzajem obserwować i żeby było wiadomo, czy ktoś naprawdę jest na zwolnieniu lekarskim, czy symuluje.

Bat’a pozwalał dobrze zarabiać, ale budował dla robotników domy na kredyt, który zaciągali w jego banku. Pracowali u Baty, żeby spłacić kredyt Bacie. Mówił: „Kredyty i dzieci to smycze, na których trzymamy naszych robotników”.

Brzmi dziwnie aktualnie. Batowie wymyślili perpetuum mobile kontroli?

 

Idealne określenie. Ale zostawmy Batów, dam pani bardziej osobisty przykład.

Proszę sobie wyobrazić, że przez znaczną część życia nie wchodziłem cały pod prysznic. Mogłem mieć zanurzoną głowę albo ciało. Prawdopodobnie ta potrzeba kontroli sytuacji pod prysznicem wzięła się stąd, że jako pięciolatek topiłem się w Bugu. Uratował mnie tata, ale uraz został.

Pierwszy raz wszedłem cały pod prysznic po psychoterapii. Ale do dziś nie potrafię pływać, choć dwa lata temu próbowałem nauczyć się z pomocą świetnego instruktora. Zdradzę pani jeszcze jedną wstydliwą rzecz: przez lata nie zasypiałem w pozycji leżącej, tylko prawie siedzącej, jakbym nie chciał stracić kontroli nad własnym życiem. Wydawało mi się, że sen to trochę śmierć, nie miałem pewności, że rano się obudzę. Budziłem się jednak połamany i niewyspany, ale gdy jestem w pozycji półsiedzącej, to życie trwa, a ja nad nim panuję. Kiedyś moi włoscy przyjaciele zwrócili uwagę, że nie potrafię się wyluzować podczas biesiadowania jak oni. Nie umiem oddać się zabawie. Jest impreza, a ja w przeciwieństwie do innych mam poczucie czasu – wiem, ile trwa, ile zostało do północy i o której wyjdę.

 

Kiedy się pan poddał, pękł i dał się ponieść życiu?

 

Nie wiem dokładnie. Osoby, które nie przeszły psychoterapii, mają mylne przeświadczenie, że wyraźnie można zobaczyć przełom, a on następuje niepostrzeżenie. Ale pewnego dnia zauważyłem, że zachowuję się inaczej.

 

Co pan wtedy poczuł?

 

Ulgę. Przestałem być wewnętrznie spięty.

Zrozumiałem, że nie muszę mieć wpływu na świat, bo z sukcesem wpływam na siebie i to wystarczy, nie muszę kontrolować wszystkiego.

Czternaście lat temu zostałem przewodniczącym wspólnoty mieszkaniowej i wygłosiłem oświadczenie: „Zgadzam się, ale proszę pamiętać, że jeśli coś się stanie, np. będzie wycieraczka przekrzywiona albo spalą się dwie żarówki, to ja tego nie zauważę, proszę nie mieć pretensji, nie będę tego zgłaszał do administratora. Bo ja nie zwracam uwagi na drobiazgi”. Powiedziałem to celowo, bo chciałem się zmusić do niezwracania uwagi. I tak robiłem, szedłem, w ogródku przy kamienicy był nieporządek, a ja nic, idę dalej. Jeszcze wspanialsze było, gdy odkryłem, że pozbyłem się potrzeby kontroli w pracy. Notorycznie zdarza się, że dziennikarze tłumaczą, dlaczego nie oddadzą tekstu nas czas. „Powiedz tylko, że nie zrobiłeś i że zrobisz za tydzień” – kwitowałem. „A nie chcesz wiedzieć, dlaczego?” – nie mogli uwierzyć. „Nie muszę” – odpowiadałem.

 

Było warto? Lata terapii, żeby przestać odpytywać dziennikarzy i sprawdzać stan wycieraczek?

 

Warto, bo odpuściły mi jelita.

Uspokoiło się moje wnętrze. To nie jest metafora. Jak człowiek wciąż jest napięty, akuratny, wszystko musi wiedzieć i mieć kontrolę, to jelita też robią się napięte. Przestał mnie boleć żołądek. W jelitach jest drugi mózg.

Mam też akceptację dla słabości: swoich i cudzych, co ułatwia życie. Bo mogę skupić się na rzeczach ważnych. Czuję spokój.

 

Jaką ma pan radę dla control freaków?

 

Wszyscy, którzy macie obsesję kontroli, odpuśćcie. Nie okłamujcie się, że jesteście pilni, akuratni, obowiązkowi, niezawodni. Przede wszystkim jesteście słabi. Kontrolując innych, demaskujecie swoją słabość. I ludzie myślą o was coś zupełnie odwrotnego, niż chcecie i niż wam się wydaje.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 05/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również