Społeczeństwo

"Aby uniknąć pytań rodziny, udawałam, że mam narzeczonego. Nie wiedziałam, jakie poniosę konsekwencje"

"Aby uniknąć pytań rodziny, udawałam, że mam narzeczonego. Nie wiedziałam, jakie poniosę konsekwencje"
Fot. 123RF

Stara miłość nie rdzewieje? Teoria ta ma zarówno zwolenników, jak i przeciwników. Ta historia pokazuje jednak, że nie powinnyśmy się zamykać na nowe szanse, bo uczucie bardzo często pojawia się niespodziewanie. 

Według rodziny do szczęścia brakowało mi tylko mężczyzny 

Od kiedy zostałam panią magister, nie lubiłam świąt, rocznic, urodzin i innych rodzinnych imprez, podczas których byłam pytana przez wszystkich dookoła i każdego z osobna, kiedy w końcu znajdę sobie kawalera. Dokładnie tak: kawalera. Jakby kobieta po ukończeniu sędziwego wieku dwudziestu pięciu lat mogła mieć chłopaka jedynie w postaci syna. Obietnice, że jak się zjawi ów jeden jedyny, to niezwłocznie przekażę dobrą nowinę, prośby o uszanowanie mojej prywatności, zaklinanie różnych bogów, żeby tym razem rodzina sobie darowała drążenie tematu mojego ewentualnego zamążpójścia – spełzały na niczym. Bez względu na mój status, pozycję i kolejne urodziny byłam odpytywana z planów małżeńskich jak ośmiolatka z tabliczki mnożenia.

Tak długo dzban wodę nosi, póki się ucho nie urwie. Ja miałam dość, gdy przekroczyłam trzydziestkę. Odkąd utrzymywałam się sama, i dobrze mi szło, odkąd stać mnie było na piękną ucieczkę, korzystałam z okazji, by uniknąć stresującej mnie niepotrzebnie sytuacji, z mojego punktu widzenia wręcz opresyjnej. Pretekst? Miłe, ciepłe miejsce. Pyszne jedzenia. Biały piasek i ciepła woda. Wspaniałe zabytki. Last minute w biurze podróży. Cokolwiek, byle bez obecności ciotek, wujków i kuzynek, którzy wyswataliby mnie z kimkolwiek, bo lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu. 

– W tym roku się nie wykręcisz. Przyjeżdżasz i koniec. – Ton mamy był kategoryczny, gdy nakazała stawić mi się w domu babci na Wielkanoc. – Babcia przeszła udar i życzy sobie mieć wokół siebie całą rodzinę, więc nie ma żadnego „sorry, nie mogę”.

Chętnie uciekałam od rodzinnych spotkań, do czasu... 

Ja, kierownik działu w dużej firmie, odpowiedzialna za obsługę firm z całego świata, nadzorująca śmiałe projekty, nieznosząca wsi wczesną wiosną, złakniona basenu przy hotelu, sauny, jacuzzi, słońca i sałatki owocowej o zachodzie słońca. Ta wielkomiejska, korporacyjna ja nie umiała sprzeciwić się własnej matce, gdy rodzicielka mówiła w ten sposób. Budziła się we mnie mała dziewczynka.

Pozostała mi samoobrona w postaci kłamstwa, że mam mnóstwo pracy, więc dam radę przyjechać dopiero w piątek późnym wieczorem. Miałam sporo do zrobienia, ale nie aż tyle, by się nie uwinąć. Kłamałam dla własnego dobrego, z czystego egoizmu. Im mniej czasu spędzę z rodziną, tym mniej się będę nudzić albo denerwować.

– O, jest nasza karierowiczka! Nadal bez obrączki na palcu, jak rozumiem, bo żadnego zaproszenia nie dostałam – przywitała mnie ciotka Elwira.

Pięknie, pomyślałam, zaczyna się już od progu. Czyli sprawdzał się scenariusz, jaki przewidziałam. Trudno. Liczyła się babcia, to dla niej się poświęciłam, zrezygnowałam z palm nad oceanem i wystawiłam się jak tarcza na strzelnicy. Dlatego bez protestów, a wręcz ochoczo, spędziłam ze staruszką wieczór, czytając jej ulubioną książkę. Zawłaszczyła mnie aż do kolacji, którą też zjadłyśmy razem. Dzięki temu prawie nie widziałam się z resztą.

Przypadkowe spotkanie po latach 

Rano uciekłam na spacer. Okolice nie należały do tych sielskich, anielskich, opiewanych w poezji. Wieś jak wieś, dość spora i nowoczesna, ale żadna rewelacja. Na pewno bez porównania z Kanarami, które marzyły mi się tej wiosny. Dwie drogi na krzyż, w centrum kościół z cmentarzem, sklep, poczta i szkoła. Dookoła szachownica pól, bagien i lasów.

– Justyna! – usłyszałam, jak ktoś krzyczy moje imię.

Obróciłam się zdziwiona. Ktoś mnie tu znał? W dzieciństwie spędzałam wakacje u babci, ale od tego czasu…

– Nie pamiętasz mnie? To ja, Bartek!

Wspomnienia wróciły. Bawiliśmy się razem, kiedy on też przyjeżdżał latem do dziadków. Właściwie był moją pierwszą miłością. Tą szczeniacką, niewinną, uroczą, pozbawioną wielkich oczekiwań i wszelkich konsekwencji.

– Święta u dziadków? – zainteresował się.

– Już tylko u babci, dziadek zmarł kilka lat temu. Za to zjechał cały dwór, bo babcia choruje i zażądała obecności rodziny. Gdyby nie to, sączyłabym właśnie brzoskwiniowego drinka nad ciepłym morzem. A ty? Co tu robisz?

– Porządkuję rzeczy po dziadkach. Rodzice wreszcie zdecydowali się wystawić dom na sprzedaż, a ja łączę przyjemne z pożytecznym i odpoczywam od miasta. Dobrze cię widzieć, koleżanko. – Uśmiechnął się, pokazując dołki w policzkach. To w nich się durzyłam jako ośmiolatka. – Szkoda, że tutaj nie ma gdzie pójść na kawę. A może zajrzysz do mnie? – rzucił. – Nie mam ekspresu, bo babcia nie uznawała takich udziwnień. – Zaśmiał się. – Za to mam samowar. Uwierzysz? Spróbuję wyczarować z niego herbatę.

Rozpromieniłam się.

– A czaruj, z samowarem czy bez, bylebym nie musiała wracać i słuchać o tym, że nadal nie mam męża. No i wygadałam się… – westchnęłam, udając zawstydzoną.

– A nie masz? Taka laska?

– No widzisz, jakoś nikt mnie nie chce.

Żartowanie przychodziło nam tak lekko, tak naturalnie. Szalony pomysł pojawił się w mojej głowie, podpatrzony w jakimś filmie, a usta go wypowiedziały. Byłam zbyt zdesperowana na rozsądek.

– Słuchaj, mam do ciebie ogromną prośbę…

Przysługa, która na zawsze zmieniła moje życie 

Pół godziny później przedstawiałam Bartka jako mojego kawalera. Gładko wszedł w rolę i nadskakiwał mi, nazywając „kwiatuszkiem” albo „rybką”.

– To był świetny interes – szeptał po kilku godzinach, przy wspólnym zmywaniu. – Takich rarytasów sam bym sobie nie upichcił. Jeśli umiesz choć w połowie tak dobrze gotować jak reszta kobiet w twojej rodzinie, to chyba rozważę kontynuowanie naszej mistyfikacji.

– Nawet nie wiesz, jaka ci jestem wdzięczna – odszepnęłam. – Skończyłam studia z wyróżnieniem, mam dobrą pracę, pasje, mieszkanie, ale to wszystko zdaje się niczym, skoro nie mam męża…

– Doskonale cię rozumiem. Może u mnie forma jest łagodniejsza, ale ojciec też wciąż dopytuje się o wnuki, bo przecież nazwisko trzeba przekazać następnemu pokoleniu. Jakbyśmy byli jakąś arystokracją. Właściwie… – Jeszcze bardziej ściszył głos. – Może powinnaś nocować u mnie, skoro jesteśmy parą? Tu chyba jest dość ciasno…

Nie oponowałam. Skorzystałam z zaproszenia oraz okazji, by uciec z dusznej atmosfery rodzinnego spędu.

Siedzieliśmy przy aromatycznej herbacie i rozmawialiśmy o tym, co robimy w życiu. Po raz pierwszy od dłuższego czasu tak dobrze mi się z kimś plotkowało, flirtowało, szczerze mówiąc, nie pamiętam, kiedy tak swobodnie się czułam w męskim towarzystwie. Może dlatego, że nie traktowałam naszego spotkania jak randki. Nie czułam presji, by wypaść jak najlepiej. Po prostu gawędziłam z kolegą z dzieciństwa. Bartek zrobił karierę w finansach, był dyrektorem oddziału banku. Okazało się, że mieszkaliśmy w tym samym mieście od lat, i mogliśmy dalej się mijać, gdyby...

– Północ, pora się kłaść. – Bartek wstał. – Jutro śniadanie z twoją rodziną, powinnaś dobrze się wyspać.

– Tak, masz rację.

Miły gospodarz poprowadził mnie do pokoju gościnnego.

– Wszystko przygotowałem, ale gdybyś czegoś potrzebowała, jestem do usług. Tu mam dodatkowe koce…

Chciałam wejść do środka, on przesunął się, by pokazać mi szafę.

Wpadliśmy na siebie.

Podtrzymał mnie, ja złapałam się jego ramion, pochylił się, a potem…

Nasze wargi się odnalazły i nie chciały od siebie oderwać. Jakbyśmy musieli nasycić głód, który narastał w nas od lat, którego nawet sobie nie uświadamialiśmy. W głowie kołatało mi się na przemian: „co ja robię?” i „niech nie przestaje!”.

Na śniadanie przyszliśmy mocno spóźnieni. Gdyby nie wizja babci wyklinającej mnie za grzech lenistwa, bo nie raczyłam się zjawić na być może ostatnie śniadanie wielkanocne w jej życiu, zostałabym w łóżku bez wyrzutów sumienia.

– Są i nasze gołąbeczki… Nareszcie – skwitowała mama.

Usiedliśmy do stołu. Zapadło milczenie i w tej ciszy Bartek wstał, skupiając na sobie uwagę biesiadników.

– Przepraszam bardzo, ale chciałbym o coś spytać…

Klęknął przede mną na jedno kolano i spytał, czy zostanę jego żoną. Tak po prostu, bez uprzedzenia, bez uzgodnienia. Oniemiałam. Nie wiedziałam, co mam zrobić, co odpowiedzieć. Przecież to była tylko gra, jak w filmie. Owszem, wspaniale nam się rozmawiało, całowało jeszcze lepiej, spędziliśmy cudowną noc, ale… Spojrzałam na babcię, która miała łzy w oczach, i znowu moje usta zdecydowały ze mnie.

– Tak – odparłam.

Niech babcia ma swój moment chwały. Później jakoś się z tego wyplączemy.

Wszyscy nam gratulowali i ściskali nas oboje. Czułam się jak oszustka, więc dlaczego moja radość była taka prawdziwa? Oj, ten żart za daleko się posuwał, moje serce może ucierpieć, myślałam lekko spanikowana.

– Jak nam nie wyjdzie, to trudno – wyjaśnił Bartek, gdy zabrałam go z jadalni „na słówko”. – Rzucisz mnie, wezmę winę na siebie. Jak dżentelmen. Ale najpierw spróbujmy. Co ci szkodzi? Skorzystajmy z tej szansy. Szczęście nieśmiało puka do drzwi, nie wiem, kto to powiedział, ale miał rację. Chcę spróbować otworzyć te drzwi razem z moją pierwszą miłością.

– Więc ty też…

Happy end

Pobraliśmy się dwa lata później. Całkiem serio. Babcia była obecna na naszym weselu i nawet tańczyła. Uważa się za naszą swatkę. Nadal, jeśli to tylko możliwe, lubię wybrać się w egzotyczne miejsca, tam, gdzie biały piasek, palmy i lazur wody, ale od tamtej pory święta zawsze spędzamy na wsi, w naszym nowym domu, w którym kiedyś mieszkali dziadkowie Bartka, a my go rozbudowaliśmy i wyremontowaliśmy.

Kto by pomyślał, że moja szczenięca miłość przerodzi się w tę dojrzałą, dorosłą, oby ostatnią. Moje życie jest teraz pełniejsze. Być może dlatego nie mogłam stworzyć związku z nikim innym. Po prostu musiałam znów spotkać Bartka.

 

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również