Wywiad

Polska producentka z Oscarem! Ewa Puszczyńska opowiada o drodze do zdobycia najważniejszej nagrody kina

Polska producentka z Oscarem! Ewa Puszczyńska opowiada o drodze do zdobycia najważniejszej nagrody kina
Ewa Puszczyńska, producentka "Strefy interesów"
Fot. East News

Polsko-brytyjsko-amerykańską koprodukcję „Strefa interesów” Amerykańska Akademia Filmowa nagrodziła w 2 kategoriach: najlepszy film międzynarodowy i najlepszy dźwięk. O drodze do Oscara opowiada producentka filmu Ewa Puszczyńska.

Film „Strefa interesów”, którego jest pani współproducentką, dostał dwie statuetki. Jak doszło do tego, że uczestniczyła pani w tworzeniu filmu brytyjskiego reżysera Jonathana Glazera?

Doprowadził do tego ciąg wydarzeń, które nie byłyby możliwe, gdyby nie to, że jestem życiową szczęściarą. Zawsze miałam takie poczucie, nawet kiedy pracowałam jeszcze w firmie producenckiej Opus Film, przed „Idą” i „Zimną wojną”. Produkcja filmów Pawła Pawlikowskiego stała się moją trampoliną. Od nich moja kariera, choć nie przepadam za tym słowem, poszybowała. To współproducentka „Zimnej wojny” Tanya Seghatchian przedstawiła mnie brytyjskiemu producentowi Jimowi Wilsonowi, kiedy byliśmy w Cannes z filmem Pawła w 2018 roku. Jim powiedział wtedy, że pracuje z Jonathanem Glazerem nad projektem, który powinien być kręcony w Polsce, i zapytał, czy byłabym zainteresowana współpracą

Zastanawiała się pani?

Nie, zwłaszcza że nazwisko Jonathana Glazera było mi doskonale znane. Na początku mojej pracy w Opusie, kiedy zajmowałam się reklamami, jeździłam na festiwal reklamowy do Cannes i z wielką pasją ustawiałam się w kolejce, żeby zobaczyć właśnie jego dokonania w reklamie. Znałam jego wcześniejsze filmy: „Sexy Beast”, „Pod skórą”, „Upadek”, czy teledyski. A potem przeczytałam scenariusz i wiedziałam, że zrobię absolutnie wszystko, żeby wziąć udział w tej produkcji. Pytanie, czy można opowiedzieć o Holokauście tak, jak jeszcze nikt tego nie zrobił, wydaje się uzasadnione. Glazer dowiódł, że można. Nieomal od razu było dla mnie jasne, że w tym pomyśle jest zupełnie inne, nowe podejście do tematu. Ale pamiętam też swój niepokój po pierwszych rozmowach, kiedy zrozumiałam, że wszystko, co się dzieje w obozie, będzie oddane tylko dźwiękiem. Pomyślałam: „Jezus Maria, czyli my tak naprawdę kręcimy dwa filmy”. Już sobie wyobrażałam setki niefilmowanych statystów – więźniów wychodzących do pracy na zewnątrz obozu, egzekucje, krzyki, strzały, sceny przemocy, które będziemy musieli zainscenizować w dźwięku. Takie okropnie stereotypowe myślenie. Odpowiedzialny za dźwięk Johnnie Burn, genialny artysta, wyprowadził mnie z błędu. Jego zespół wykonał gigantyczną pracę - na podstawie materiałów o Auschwitz, zeznań ocalałych, poniekąd zdokumentowali brzmienie obozu, a potem nagrywali dźwięki w najróżniejszych miejscach. Intencją było nie tylko stworzenie wrażeń dźwiękowych odpowiadających odgłosom obozu, one miały też brzmieć tak, jak słyszała je rodzina Hössów. Żeby to sprawdzić, dokonywano pomiarów odległości od miejsca w obozie, czyli dzisiaj w Muzeum, do domu czy do ogrodu. Wszystkie dźwięki, które słychać w filmie, mają takie natężenie, jakie miały w rzeczywistości.

„Strefa interesów” była równie niekonwencjonalnie kręcona.

Koncept wymyślił Jonathan Glazer. Operator Łukasz Żal nazwał go trafnie „Big Brotherem w nazistowskim domu”. Kamera, jak mucha na ścianie, obserwuje to, co się dzieje. Któregoś razu na planie byłam świadkiem, jak Łukasz rozmawia z reżyserem o jednej ze scen i proponuje zbliżenie. Jonathan zareagował: „Nie, nie, żadnych zbliżeń, żadnego budzenia sympatii do tych ludzi, żadnego romantyzowania”. Kiedy było jasne, że aby uzyskać efekt, jaki wymyślił reżyser, będziemy filmować dziesięcioma kamerami, wśród członków pojawiły się żarciki, konsternacja i obawy. Takie rozwiązanie rodziło wiele wyzwań: rozstawienie kamer tak, aby były niewidoczne, połączenie ich kablami, bo zdalne sterowanie nie wchodziło w grę - sygnały mogły się nawzajem zakłócać, i ukrycie ich, nie mówiąc o montażu takiej ilości materiału. Ekipa techniczna miała swoje miejsce w piwnicy domu, w którym kręciliśmy, a reżyser obserwował wszystko w kontenerze, który został ustawiony za murem. I, co czasem było dość zabawne, cały czas musiał być w ruchu, żeby kontrolować te dziesięć monitorów.

Nie reagował na bieżąco na to, co się dzieje na planie?

Czasem przekazywał uwagi ze swojego centrum dowodzenia, ale założenie było takie, że aktorzy mają warunki, aby naturalnie zanurzyć się w tej rzeczywistości, w życiu tej rodziny. Nie byli reżyserowani. Zresztą Jonathan mówi o sobie: „Nie jestem reżyserem, ja stwarzam sytuacje i pozwalam im żyć”. Zdjęcia były kręcone tylko w świetle naturalnym. Nie używaliśmy żadnych lamp filmowych, tylko światła naturalnego i tzw. ambientowego, czyli lamp, które są w domu, a żarówki nie były silniejsze niż ówcześnie używane 40 W. Zwykle do filmów historycznych rekwizyty poddaje się postarzaniu, a tu wszystko miało być nowe, tak jak świeżo umeblowany dom Hössów. Pamiętam, jak ktoś z ekipy rekwizytorów przywiózł znalezione meble i cieszył się ze zdobyczy. Chris Oddy, który dowodził ekipą scenograficzną, powiedział wtedy: „Nieważne co ty sądzisz, najważniejsze, żeby Hedwig Höss była z nich zadowolona”.

Czemu miał służyć ten naturalizm?

Widzowie mają się przenieść nie w czasy historyczne, tylko w tamtą współczesność. Poczuć ją. Zobaczyć, kim są ci bohaterowie, co robią, na czym im zależy, o co się starają. Rudolf Höss, komendant obozu koncentracyjnego Auschwitz, pracuje w korporacji i bardzo się stara zadowolić swoich zwierzchników. Poza tym dba o dom i rodzinę. Czyta dzieciom bajki na dobranoc, jeździ z synem konno. Jego żona uprawia wspaniały ogród i zajmuje się dziećmi, a o ich komfort dba służba. Normalne życie. Takie lustrzane odbicie nas samych

A jednak coś niepokojącego się do tej normalności przesącza…

Również w naszym życiu czasem pojawia się coś, od czego się odwracamy, co wypieramy. Udajemy, że nie słyszymy albo nie widzimy, bo jest to dla nas niewygodne, zaburza nasz komfort i spokój. Höss i jego żona, w których fantastycznie wcielili się Sandra Hüller, nominowana w tym roku do Oscara za rolę w „Anatomii upadku”, i Christian Friedel, doskonale wiedzą, co się dzieje za murem, ale nie rozmawiają o tym, robią to, co do nich należy, a co rozkazał im Führer, budują życie na Wschodzie. Höss po prostu codziennie rano wychodzi do pracy. Kiedy odwiedza ich matka Hedwig, jest zachwycona życiem, które sobie stworzyli: domem, ogrodem, basenem. Córka mówi do niej z dumą: „Rudolf nazywa mnie królową Auschwitz”. Pozornie wszystko kręci się wokół „normalnego” życia. Mówiąc o „Strefie interesów”, często przywołuje się tezę o banalności zła Hannah Arendt. Dla siebie używam określenia normalność zła. Wielu z nas nie uznaje swojego życia za banalne, prawda? To za bardzo kojarzy się z brakiem znaczenia. Nasze życie jest normalne, kiedy chodzimy do pracy, staramy się, dbamy o bliskich. I w tej normalności zło może po cichutku wykiełkować. Po cichutku nagle jest.

Wprawdzie film nosi ten sam tytuł co książka Martina Amisa, ale niewiele ma z nią wspólnego.

Powieść brytyjskiego pisarza jest fikcją - opowiada o fikcyjnym obozie i fikcyjnym komendancie. Nawet nie używa nazwiska Hössa. Ale to ona zainspirowała pomysł na film. Jonathan jednak postanowił opowiedzieć o prawdziwych ludziach, oddalić się od fikcyjnej opowieści, można by powiedzieć w kierunku bardziej dokumentalnym. Na długo przed zdjęciami Muzeum Auschwitz-Birkenau otworzyło dla nas swoje archiwa. Mogliśmy oglądać na co dzień niedostępne materiały dotyczące rodziny komendanta: zdjęcia, dokumenty, zapiski, zeznania więźniów. I co ciekawe, Hössowie nigdy nie fotografowali się tak, by mur dzielący ich od obozu był widoczny. W filmie jest jedna scena, która dość daleko nawiązuje do treści książki Amisa – Hedwig w milczeniu pali papierosa z więźniem obozu w ogrodowej szklarni. Wyczuwamy erotyczne napięcie. Martin Amis zmarł 19 maja 2023 roku, dokładnie w tym dniu odbyła się premiera „Strefy interesów” na festiwalu w Cannes. Było kilka takich symbolicznych zbiegów okoliczności – nasz ostatni dzień zdjęciowy przypadł 27 stycznia, w dniu wyzwolenia obozu Auschwitz, który jest Międzynarodowym Dniem Pamięci o Ofiarach Holokaustu.

Budynek, w którym rozgrywa się akcja filmu, to prawdziwy dom Hössa?

Nie, choć początkowo istniał szalony pomysł, żeby nakręcić wszystko w prawdziwym domu Hössa. Bo on istnieje, stoi tam, gdzie stał, i mieszka w nim polska rodzina. Willa Hössa i pierwsze baraki Auschwitz to była przed wojną polska jednostka wojskowa, którą Niemcy wykorzystali, zakładając obóz. Uznaliśmy jednak, że to byłoby zbyt skomplikowane. Odpowiadał nam dom, w którym ostatecznie powstały zdjęcia. Stał pusty, prawie ruina, w niewielkiej odległości od obozu, ale miał nierozwiązane sprawy własnościowe. Przez rok bez skutecznie szukaliśmy innego miejsca w całej Polsce. W końcu wróciliśmy do Oświęcimia, bo czuliśmy, że to właśnie tam powinniśmy realizować zdjęcia. Wtedy okazało się, że odbyła się sprawa sądowa, która wyjaśniła status domu, i możemy tam filmować. Poczułam się wtedy jak Żydzi, którzy szli z Egiptu do Ziemi Świętej. Rzeczywiście, przez ten rok poszukiwań miejsca na zdjęcia miałam poczucie, że wędrujemy do swojego Izraela. I dotarliśmy. Tam, gdzie w filmie jest kwitnący ogród, była jałowa ziemia, pył. Trzeba było nawieźć ziemię, zasadzić rośliny odpowiednio wcześniej, pielęgnować je.

Pani zaangażowanie w produkcję sprawiło, że przy filmie pracowało wielu polskich specjalistów.

To miało głęboki sens. Łukasz Żal, nie trzeba go przedstawiać, po raz pierwszy spotkaliśmy się przy „Idzie” Pawła Pawlikowskiego, Małgosia Karpiuk odpowiedzialna za kostiumy, która świetnie poradziła sobie, pracując z Jasmilą Žbanić przy filmie „Aida”, czy Waldemar Pokromski, światowej sławy charakteryzator. Cały zespół głównego scenografa, Chrisa Oddy, był z Polski. I oczywiście cała ekipa techniczna. Wszyscy wspaniali, oddani filmowi, kreatywni. Mogę chyba zdradzić, że na początku współpraca Małgosi z Jonathanem nie układała się najlepiej. Małgosia była bardzo przejęta, trzeba było porozumiewać się po angielsku, stres nie pomagał. Był taki moment, w którym Jonathan zaczął wątpić, czy to się uda. Ale dałam swoją głowę za kompetencje Małgosi i okazało się, że słusznie.

Czasem musi pani przekonać reżysera do współpracowników, których pani wybrała?

Czasem muszę, ale to była jedna z niewielu sytuacji, kiedy musiałam Jonathana do kogoś przekonywać. Z mojej inicjatywy przy filmie pracował także dźwiękowiec - Brytyjczyk, Tarn Willers. Tarn mieszka w Warszawie, ma tutaj rodzinę. Ma wspaniałą grupę przyjaciół cudzoziemców, razem stworzyli drużynę piłki nożnej. Dużo wcześniej napisał do mnie o tym, co robi. A jak się dowiedział, że produkujemy film Jonathana Glazera, zadzwonił. Do dziś wspomina, że odebrałam, ale byłam akurat na spotkaniu i obiecałam, że oddzwonię później. Był przekonany, że go spławiam, ale zadzwoniłam. I tak został członkiem ekipy. Okazał się fajnym człowiekiem, świetnym w swoim fachu i doskonale porozumiał się reżyserem oraz Johnniem Burnem. Oscar za dźwięk jest także dla niego, ale został też nagrodzony za pracę przy „Strefie interesów” Europejską Nagrodą Filmową.

Jest pani producentką, która jest cały czas na planie?

Uwielbiam być na planie i obserwować proces twórczy. Tak pracowałam z Pawłem Pawlikowskim, Tomkiem Wasilewskim i podobnie było przy „Strefie interesów”. Plan filmu animowanego Mariusza Wilczyńskiego „Zabij to i wyjedź z tego miasta” miał inny charakter, ale również obserwowałam kolejne etapy. W pracy Pawła i Jonathana odnajduję pewne podobieństwa. Obaj są skupieni na najdrobniejszych szczegółach. Praca z Pawłem nauczyła mnie rozumienia takiego podejścia. Przećwiczył mnie. (śmiech) Dzięki temu inaczej patrzyłam na to, jak pracuje Jonathan. 

Te niedopowiedzenia pozwoliły uchwycić grozę.

Myślę, że zbiorowa świadomość zła też okazała się w pewien sposób pomocna. Ona pozwoliła wywołać tę grozę. I nasze własne podobieństwo do tej rodziny. Jesteśmy jej lustrzanym odbiciem. Też żyjemy przy takich murach, za którymi toczą się wojny i popełniane są zbrodnie, jak w Ukrainie, na Bliskim Wschodzie i wielu innych miejscach na ziemi.

Wątek Holokaustu pojawia się w filmie Jessego Eisenberga „A Real Pain”, który już został pokazany na festiwalu filmowym w Sundance i którego jest pani producentką.

Film miał premierę w Sundance i został bardzo dobrze przyjęty - dostał nagrodę za scenariusz. Tam pojawia się dalekie echo Holokaustu – bohaterowie odwiedzają Majdanek, ale jako osoby zwiedzające muzeum. Zresztą tylko dlatego dostaliśmy pozwolenie na wejście z kamerami, bo zasada jest taka, że nie można realizować filmów fabularnych na terenie byłych obozów zagłady. Film Jessego to, jak sam mówi, list miłosny do Polski. On jest z pochodzenia polskim Żydem i nadal ma tu rodzinę. Jego scenariusz jest oparty na faktach – dwóch kuzynów, kiedyś sobie bliskich, po śmierci ukochanej babci postanawia pojechać do Polski i zobaczyć kraj jej pochodzenia. To podróż przez Polskę, zaczynamy w Warszawie, potem Lublin, Majdanek, Krasnystaw i powrót do Warszawy. Piękna, oparta na dialogach historia o tym, czym jest naprawdę ból, o jego relatywizmie. Jest szansa, żeby film miał premierę także w Polsce. Poza tym Jesse stara się o polskie obywatelstwo. Kibicuję mu, bo jak zostanie polskim reżyserem, to być może będę mogła produkować inne jego filmy. Nagrody nie sprawią, że film będzie lepszy czy gorszy. „Strefa interesów” jest wyjątkowa, otwiera nowe drzwi, pokazuje nowe filmowe drogi. Duma, którą czuję, jest największą nagrodą. 

 

EWA PUSZCZYŃSKA. Rocznik 1955. Producentka filmowa. Prowadzi własną firmę Extreme Emotions. Produkowała filmy Pawła Pawlikowskiego „Ida” i „Zimna wojna”, „Zabij to i wyjedź z tego miasta” Mariusza Wilczyńskiego, „Aidę” Jasmili Žbanić i „Głupców” Tomasza Wasilewskiego. Jest członkinią Polskiej, Europejskiej i Amerykańskiej Akademii Filmowej. W 2020 roku magazyn „Variety” umieścił ją na liście pięciuset najbardziej wpływowych osób w branży medialnej.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również