Poznaj siebie

Jak mieć w matce przyjaciela, a nie rywalkę? Terapeutka mówi, jak zaczerpać z tej często trudnej relacji

Jak mieć w matce przyjaciela, a nie rywalkę? Terapeutka mówi, jak zaczerpać z tej często trudnej relacji
Fot. 123RF

Dojrzewamy, gdy umiemy czerpać siłę z rodzinnych podobieństw, a to co nam szkodzi odrzucać bez gniewu. Czy wiesz, co dobrego możesz wziąć od swojej matki i przekazać córce? Rozmawiamy o tym z psychoterapeutką.

PANI: Zauważyłam, że wiele kobiet obrusza się, kiedy pada pytanie: „Czy jesteś podobna do swojej matki?”. Dlaczego?

KATARZYNA KUCEWICZ: Wiele z nas ma swoim matkom sporo do zarzucenia. Jeśli przez lata nosimy w sobie pretensje, urazy, dziecięce poczucie krzywdy, uruchamiamy mechanizm: będę inna za wszelką cenę.

Co najczęściej im zarzucamy?

Brak wsparcia. To, że nie doceniały, krytykowały, nie chwaliły, nie dopingowały, raniły ostrymi opiniami. Przychodzi do mnie na terapię wiele kobiet z niskim poczuciem wartości, w których wciąż są żywe słowa: „Ale masz gruby tyłek, nie potrafisz się ubrać, no z tą urodą to wdałaś się w ojca”. Wiele kobiet mówi o surowości matek, o tym, że nigdy nie usłyszały komplementu. Inne mają poczucie, że matki z nimi rywalizowały. Miałam jakiś czas temu pacjentkę, której mama była prawdziwą pięknością. Kiedy córka zaczęła dorastać, stale torpedowała jej atrakcyjność: „Ja w twoim wieku ważyłam mniej, popatrz na zdjęcia. Masakra, masz już zmarszczki, może to przez ten smog?“. Wysyłała komunikaty niby z troską, ale uwłaczające. Moja pacjentka chciała mieć w mamie przyjaciela, a miała rywalkę.

Jednak kiedy do pani przyszła, była już dawno dorosła. Jak to jest, że po latach wciąż przejmujemy się słowami matki?

Spotykam kobiety po czterdziestce i pięćdziesiątce, które mają w głowie matczyne komentarze sprzed lat. Jest tak dlatego, że w dzieciństwie przyjmujemy uwagi matki jak prawdę objawioną, bez dystansu. Koleżanka może mówić złośliwie, chcieć dopiec, ale nie mama. Dziecko nie analizuje: „Mama się myli, ma zły gust, kieruje się uprzedzeniami”. Po prostu chłonie jak gąbka. I jeśli mimo upływu lat wciąż w relacji z matką jesteśmy mentalnie dziećmi, jej słowa nadal mają dla nas wielką wagę.

 

 

Bo nie dojrzałyśmy?

Jakaś cząstka naszego „ja” nie dojrzała . Możemy zajmować poważne stanowiska, ale gdy przestępujemy próg domu matki, wracamy w tryb komunikacji sprzed lat. Często słyszę takie wyznanie: „Otwieram drzwi domu rodzinnego i znowu czuję się jak strofowany, osądzany dzieciak”. Albo znowu ktoś jest malcem podlizującym się rodzicowi, żeby nie nakrzyczał. Lub dzieckiem, które się buntuje, pyskuje i trzaska drzwiami, a nie dorosłą osobą, która mówi do drugiej dorosłej osoby. Pamiętam taką historię, dojrzała kobieta bardzo przeżywała, że mama podczas świąt powiedziała: „Ubrałaś się jak wieśniara!”. Wstrząśnięta mówiła: „Jak ona mogła, całe święta zniszczone, aż się popłakałam w łazience!”. Często w gabinecie słyszę podobne historie i zawsze odpowiadam na to: „No i co z tego, że tak powiedziała? Jakie to ma znaczenie? Czy jest znawczynią trendów, modowym guru?“. Zwykle wtedy pada odpowiedź: „Nie, oczywiście, że nie”. Skąd więc tak silne wzburzenie? Dlaczego dla 40-letniej kobiety tak ważny był fakt, że 70-letnia matka skrytykowała jej wygląd? Bo pani, która martwi się oceniającą matką, w chwili wzburzenia przechodzi z trybu dojrzałej kobiety w tryb smutnego dziecka.

Na forum kobiecym znalazłam taki post: „Gdy słyszę o tym, że kobiety na starość zaczynają przypominać swoje matki, jestem przerażona. Nie chcę być taka jak ona, nie chcę być taką narcystyczną egoistką wypraną z uczuć”.

Pretensje pełne emocji, mocne etykiety, jak „narcystyczna egoistka”, pokazują, że wciąż bardzo identyfikujemy się z dziecięcą krzywdą. Kiedy dojrzewamy, zaczynamy patrzeć na błędy i wady swoich rodziców z dystansem. Czasem same mamy dzieci, już rozumiemy, jak to było. Matka się myliła, nie radziła sobie. Popełniła błąd, zbudowała swoją samoocenę na atrakcyjności i kiedy się starzała, czuła, jakby traciła swój kapitał. Traktowała nas jak swoje przedłużenie, była wymagająca wobec siebie, a więc i wobec nas. Jako dorosłe osoby już to rozumiemy. Czytamy książki, artykuły, mamy wiedzę, która pomaga nam rozszyfrować przeszłość, pogodzić się z nią. Natomiast owładnięci pretensjami do rodziców wewnętrznie pozostajemy dziećmi. Nosimy ubranie skrzywdzonej dziewczynki i mamy matce za złe, że nie była taka, jak powinna. Dlaczego nie była tak miła jak matka koleżanki, serdeczna jak matka naszego chłopaka? Takie skargi pokazują, że jest w nas fantazja, żeby znowu być dzieckiem, mieć fajną mamę.

Jest też taka fantazja: ja byłabym inna, gdyby moja matka była lepsza. Gdybym miała idealną matkę, sama byłabym idealna.

To jest jeden z ważnych powodów, dla których deprecjonujemy dziś matki i nie doceniamy ich. Chcemy być idealne, więc trudno nam zaakceptować, że możemy być podobne do nieidealnych matek. Zaczytujemy się w poradnikach, czytamy o supermatkach, mądrych żonach, świetnych kochankach. Jak na ich tle wygląda ta mama, która łamała wszystkie zasady, stosowała wychowanie poprzez kary, zakazy, klapsy, mówiła: „Dzieci i ryby głosu nie mają”? Absolutnie nie możemy takie być! Nie możemy być kurami domowymi myślącymi o gotowaniu obiadu. Mama była zbyt podporządkowana facetom, nie umiała odejść. Albo wszystko brała na siebie, poświęcająca się matka Polka. Albo była zbyt kobieca, zbyt emocjonalna, histeryczka. Torpedujemy dziś nie tylko macierzyństwo, ale także kobiecość swoich matek. Ale robiąc to, walczymy też z własną kobiecością.

Dlaczego?

Bo czy nam się to podoba, czy nie, jesteśmy córkami własnych nieidealnych matek. One nas ukształtowały, mamy ich geny. Myślę, że stajemy się dorosłymi kobietami dopiero wtedy, kiedy to akceptujemy. Kiedy szanujemy to, jaką kobietą była nasza matka, jeśli ją rozumiemy, czyli widzimy ją w kontekście epoki, w jakiej żyła, dostrzegamy jej wady i zalety – bo zalety są zawsze – wtedy uspokajamy się, dojrzewamy. Przecież szanować nie znaczy przejąć wzorzec.

 

 

Dojrzewamy, kiedy akceptujemy matkę?

Chodzi o to, żeby wreszcie pogodzić się z tym, jaka matka jest, zobaczyć w niej człowieka. Zaakceptować ten fakt: moja mama jest krytyczna i kłótliwa. Albo: jest zaborcza i lubi się wtrącać. No taka jest. Inna nie będzie. Stajemy się dorośli, kiedy przestajemy jak nastolatki dewaluować mamę, wykłócać się i próbować jej wytłumaczyć – żeby wreszcie zrozumiała i się zmieniła. To poczucie, że mama się zmieni, wynagrodzi nam krzywdy i odtąd będzie dobrze, raczej się nie spełni.

Wiele z nas jednak wierzy, że jest na to szansa.

Można spróbować wyjaśnić coś raz, może dwa. Ale nie jest tak, że jeśli powtórzymy to sto razy, ona w końcu „przejrzy na oczy”. Rozmawiam z wieloma kobietami, które żyją taką fantazją. Bardzo często te przywary, z którymi tak walczymy u własnych rodziców, u innych ludzi nas nie przerażają. Radzimy sobie z nimi. Jeśli ktoś mnie krytykuje, jako osoba dorosła mam możliwości przyjęcia tego komunikatu na różne sposoby. Mogę zasygnalizować uczucia: „Wiesz, mamo, to było bardzo raniące. Nie życzę sobie, żebyś tak do mnie mówiła”. Bez obrazy, bez łez. Dalej: mogę to zignorować, założyć, że inaczej nie umie, zmienić temat, nie wchodzić w kwestie konfliktogenne. Jeżeli poleci sarkastyczny tekst, trudno. Nic mi się nie stanie, jeśli usłyszę, że się źle ubieram i jestem do kitu. Nie jestem. Nie muszę się tym przejmować. Ona taka jest, tak robi. Jednak nadal jest moją matką.

Ale psychologowie często radzą, by zerwać lub ograniczyć kontakty, jeśli nas ranią.

Tylko wtedy, gdy one są bardzo destrukcyjne, pełne przemocy – wtedy warto je zawiesić, ograniczyć do minimum. Ale choć słyszę w gabinecie wiele ludzkich historii, często te matki, na które narzekamy, nie są żadnymi potworami. Są irytujące, mało zabawne, przewrażliwione lub za mało wrażliwe, trudne, z innej bajki. Mają defekty, jak każdy z nas. Mama to zwykły człowiek ze swoimi dziwactwami, potrzebami, nastrojami, wahaniami hormonalnymi, smutkami. To urazy z przeszłości sprawiają, że widzimy w niej figurę woskową, ponury pomnik naszego dzieciństwa. Dopóki patrzymy przez pryzmat żalu, nie widzimy jej naprawdę. Często słyszę to w opowieściach pacjentek: „Nie odeszła od ojca alkoholika, przez to jestem DDA”, „Miałam traumę, bo odeszła od ojca“. Nawet jeśli w takiej argumentacji jest sporo prawdy, to przede wszystkim sabotuje naszą niezależność, utrzymuje nas w bezradności. Jakakolwiek matka by była, jestem dorosła, mam narzędzia, by żyć po swojemu.

 

 

Odrzucać to, co nam nie odpowiada, ale bez buntu, bez gniewu?

I czerpać siłę z rodzinnych podobieństw. One po prostu są. Obruszamy się, gdy mąż mówi: „Zupełnie jak twoja matka”. No a czego się spodziewałeś? Mam wzrost, nogi, nos swojej mamy, muszę mieć i coś z osobowości. Kiedy akceptujemy matkę, akceptujemy też swoją historię, cały ród kobiet. To, że nie znamy naszych drzew genealogicznych, nie znaczy, że wzięłyśmy się z ziarnka piasku. Za matką stoją pokolenia kobiet, które ukształtowały mnie taką, jaka jestem. Taka postawa daje dużo spokoju, choć oczywiście to nie jest proste. Śmieję się czasem, że gdybym na pierwszej sesji powiedziała rozżalonej pacjentce, że warto szanować matkę, więcej bym jej nie zobaczyła. Dlaczego? Bo ucząc zdrowego dystansu wobec matki, musimy uważać, by pacjentka nie czuła, że unieważniamy jej dziecięcą krzywdę. Gdy uwierzy, że terapeuta szczerze empatyzuje z tą skrzywdzoną dziewczynką, która w niej siedzi, wtedy jest gotowa wejść w etap dystansowania się. I z każdą kolejną rozmową na terapii rośnie jej gotowość przyznania, że dużo swoim niedoskonałym rodzicom zawdzięcza. Pewnego dnia mówi: „Moja mama jest irytująca, zawsze ma inne zdanie. Najgorsze, że często ma rację”.

Czy rzeczywiście ją ma?

Myślę, że często doceniamy u swoich matek tę osławioną kobiecą intuicję, którą jest życiowe doświadczenie. Nieraz ja także pytam w terapii, szczególnie gdy pojawia się wątek związków: „A co pani mama o tym myśli?”. Kobiety dają swoim córkom celne rady, dzielą się obserwacjami – i to są czasem bardzo mądre spostrzeżenia. Jednej z moich pacjentek mama radziła, żeby jeszcze raz przemyślała decyzję zmiany pracy. Powiedziała: „Za każdym razem, kiedy jesteś taka rozgorączkowana i masz taki niepokój w oczach, okazuje się, że lepiej poczekać, nie spieszyć się za bardzo”. Trafiła w sedno.

Czyli warto słuchać rad matki?

Warto. Nie przyjmować ich jednak jak instrukcje czy polecenia, tylko rozważyć. Mama nie może nam już mówić, co mamy robić, ale to nie znaczy, że nie możemy liczyć się z jej doświadczeniem, szanować jej opinii. Kiedy traktujemy rodziców z szacunkiem, z pozycji dorosłych, odpowiadają nam zwykle tym samym. To ważne szczególnie, kiedy same mamy córki i chcemy im coś przekazać. Może też wysłuchają nas z szacunkiem.

Jest takie dziedzictwo, które warto przekazać? Bo najczęściej słyszymy o przekazywaniu traum z pokolenia na pokolenie.

Jest. Jeśli potrafimy dostrzegać i akceptować rodzinne podobieństwa, powiemy córce na przykład: „W naszej rodzinie kobiety zawsze tak robiły, możesz to wypróbować”. Warto przekazywać wskazówki, nie oceny. My w ogóle za często oceniamy, a za rzadko wyciągamy wnioski. Nie mówmy: „Babcia wszystkich rozstawiała po kątach, miała straszny charakter. Tak mi obniżyła samoocenę, że do dziś nie mogę się pozbierać”. Stawiajmy raczej rodzinne drogowskazy: „Babcia miała problem z proszeniem o pomoc, wszystko zawsze robiła sama. Ja też. Chciałabym, żebyś ty nauczyła się prosić o wsparcie, to ważna umiejętność”. Albo: „W naszej rodzinie była zasada »co w sercu, to na języku«. To ma dobre strony, byliśmy wobec siebie szczerzy. Ale czasem ostre słowa mogą komuś zmiażdżyć samoocenę i marna pociecha, że były szczere. Chciałabym, żebyś ty umiała ugryźć się w język”. Jaką narrację przyjmiemy, taką córka będzie niosła rodzinną schedę. 

Katarzyna Kucewicz Psycholożka, psychoterapeutka. Prowadzi Ośrodek Psychoterapii i Coachingu INNER GARDEN w Warszawie. Specjalizuje się w terapii par oraz pracy nad niską samooceną.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również