Wywiad

Małgorzata Zajączkowska: "Nie chcę, by ktoś mi mówił: wyglądasz na pięćdziesiątkę. Nie chcę udawać"

Małgorzata Zajączkowska: "Nie chcę, by ktoś mi mówił: wyglądasz na pięćdziesiątkę. Nie chcę udawać"
Małgorzata Zajączkowska
Fot. AKPA

Grała z sukcesami u najlepszych reżyserów. Poznała świat amerykańskiego kina. Po powrocie Polska nie przywitała jej z otwartymi rękami. Ale Małgorzata Zajączkowska swoim talentem, odwagą, szczerością wciąż zdobywa serca widzów i przyjaciół.

Małgorzata Zajączkowska o upływie czasu

Przed pandemią pracowała jak szalona. Przemieszczała się z planu na plan. Zagrała w wielu filmach – „Amatorach” Iwony Siekierzyńskiej, „To musi być miłość” Michała Rogalskiego, „Moim wspaniałym życiu” Łukasza Grzegorzka oraz w serialach – niemieckim „Polizeiruf 110” i w „Domu pod dwoma orłami” Waldemara Krzystka.

- Wcześniej nie miałam nawet chwili, aby spokojnie pobyć we własnym mieszkaniu. Nagle wszystko zastopowało, a ten czas stał się rodzajem sprawdzianu - rozwiązało mi się szereg spraw prywatnych, ktoś zniknął, ktoś się pojawił. Ale też dowiedziałam się dużo o sobie, o tym, co lubię, czego nie, na czym mi w życiu zależy. Ciekawy, uzdrawiający czas – mówi Małgorzata Zajączkowska. Znów gra, teraz partneruje Janowi Peszkowi w sztuce „Minetti. Portret artysty z czasów starości”(reż. Andrzej Domalik) w warszawskim Teatrze Polonia.

– Mam 66 lat, jestem w świetnej formie, nie narzekam na brak pracy, ale chcę zwolnić - wyznaje. – Kocham grać, ale wybieram role z większą rozwagą i tylko te, które sprawią mi przyjemność. Jeśli na coś się zgadzam, to pracuję na full, bo tak mówiła mi babcia. Powtarzała: „Jak nie chcesz, nie rób, a jak robisz, to dobrze. Gdy robisz coś byle jak, znaczy, że myślisz o sobie byle jak”.

Aktorka nauczyła się odpuszczać, lubi amerykańskie powiedzenie: „Nie możesz przeskoczyć przez własne ramię”. Przyznaje, że teraz już nie boi się upływu lat, jednak musiała do tego dojrzeć.

Przychodzi taki wiek, że przy wciąż młodej duszy ma się lat tyle, ile się ma – mówi.

– W moim zawodzie to widać chociażby w propozycjach w obsadzie. Przez dwa lata nie farbowałam włosów, nosiłam siwe, zagrałam w filmach stare kobiety, bo niestety siwe włosy u nas kojarzą się ze starością. I potem przyszedł moment, że znów pofarbowałam włosy i było mi cudownie. A potem pomyślałam, że to nie jestem ja. Już nie chcę, aby ktoś mi mówił: „Wyglądasz na pięćdziesiątkę”. Nie rezygnuję z siebie, dbam o siebie, ruszam się, nie jem po 18, ale zaczynam czerpać radość z pogodzenia się ze sobą. Nie chcę już niczego udawać.

akpa20170227_jablka_pp_10419

Fot. Małgorzata Zajączkowska, AKPA

 

 

– Kiedy mój przyjaciel, reżyser Łukasz Grzegorzek, zapytał, kto mógłby zagrać rolę Grandmy w „Moim wspaniałym życiu”, od razu powiedziałem: Zajączkowska – mówi Łukasz Maciejewski, dziennikarz, krytyk, filmoznawca. I dodaje: – Małgorzata ma zachłanność na granie w najlepszym tego słowa znaczeniu, chce dotykać nowych światów, nie boi się ryzykować. Jest przepiękną kobietą, która ma świadomość, że warto poszukiwać w różnych rejonach i cieszyć się, że ten zawód daje takie możliwości. Ma determinację, talent i szczęście – rzadki splot cech, które przydają się każdemu aktorowi. Jeśli walczy o role, to tylko wtedy, gdy wie, że warto i chce oddać całą siebie, tak jak w świetnym filmie Marcina Bortkiewicza „Noc Walpurgii”. Albo gdy wychodzi na scenę w Polonii w „Minettim”, choć pierwsze skrzypce gra Peszek, a ona ma jeden monolog i poza tym milczy. I właśnie w tym milczeniu jest charyzma i energia aktorska, która sprawia, że trudno oderwać od Małgorzaty wzrok. To jest to coś, co miała już jako studentka i oczarowała Barbarę Sass, która podarowała jej monodram w Teatrze Telewizji, a potem Adama Hanuszkiewicza, który dał jej etat w Narodowym. To talent, któremu szczęśliwy los może pomóc, ale bez tego nie pójdzie się dalej.

Kariera Małgorzaty Zajączkowskiej

Gdy aktorka patrzy wstecz, z miłością wspomina dziadków. Jej rodzice rozstali się, kiedy miała dwa lata, opiekę nad nią i jej edukacją przejęli dziadkowie. Obydwoje byli pedagogami.

- Dali mi poczucie bezpieczeństwa – opowiada. – Byli wymagający, uczyli mnie zasad, ale i rozpuszczali w sposób nieludzki. Nieraz odrabiali za mnie lekcje, szczególnie dziadek zadania z matematyki. Nauczyli mnie szacunku do ludzi, tego, żeby nikogo nie mierzyć miarą zdobytych tytułów ani pieniędzy, bo w każdym można znaleźć coś fajnego. Choć żyli skromnie, pomagali innym. Otworzyli mnie na sztukę, książki, wystawy, słuchanie muzyki. Babcia bardzo lubiła śpiewać i miała niesamowity głos operowy. Małgosia chodziła do warszawskiego liceum im. Limanowskiego. Lubiła szkołę głównie za życie towarzyskie, chętnie brała udział w przedstawieniach. Na początku marzyła o medycynie. Na zmianę planów wpłynęła pierwsza miłość. – Zakochałam się w Sławku Ratajskim (dziś ceniony malarz, wykładowca – red.) i to on namówił mnie na egzaminy do szkoły teatralnej, a sam poszedł na ASP. Do PWST za pierwszym razem się nie dostałam. Zdane następnego roku egzaminy zawdzięczam kółku teatralnemu Hanny Skarżanki. Znakomita aktorka przygotowała mnie do egzaminów, pomogła znaleźć teksty

„Byłam na pierwszym roku PWST - wspomina Maria Mamona, aktorka - kiedy mój brat poprosił mnie, żebym się spotkała ze znajomą koleżanki, która chciałaby zdawać na wydział aktorski. To była Małgosia. Spotkałyśmy się w Telimenie na Krakowskim Przedmieściu. Opowiedziałam jej o egzaminach, szkole, profesorach, pożegnałyśmy się i poszłam na zajęcia. Małgosia do dziś o tym dowcipnie opowiada, gdy patrzyła za mną, jak odchodziłam, z niesamowitą atencją. A ja byłam przecież dopiero na pierwszym roku! Nie dostała się na PWST za pierwszym razem. Po wielu miesiącach spotkałyśmy się zupełnie przypadkowo przed bramą uniwersytetu. Zobaczyłam zupełnie inną dziewczynę, miała w sobie siłę, przebojowość, światło. Pomyślałam, że tym razem na pewno się dostanie. I tak się stało”.

Szkoła teatralna to dla Małgorzaty najpiękniejszy czas w życiu. Jej mistrzynią była Aleksandra Śląska, ale także Kazimierz Rudzki, Aleksander Bardini, Tadeusz Łomnicki. Studenci kończyli zajęcia o 18, a o 19 podziwiali aktorów na scenie. Dziś dużo mówi się o przemocy w szkołach artystycznych, przekraczaniu granic, więc pytam o to aktorkę. – Oczywiście nauczyciele potrafili nami wstrząsnąć, ale nie było przemocy – tłumaczy. – Zresztą nie można tego porównywać. Dziś są kompletnie inne czasy, inni studenci, a uprawianie tego zawodu także było czymś innym. Nie było celebryctwa, tylko aktorzy gwiazdy. Aktorstwo to zawód, w którym przekracza się różne bariery, dlatego uważam, że na wszystkich wydziałach artystycznych powinny być zajęcia z etyki zawodowej i psychologii. Warto wiedzieć, kiedy ktoś przekracza moje granice i jak mogę zareagować.

Dużo zawdzięcza Adamowi Hanuszkiewiczowi. Na czwartym roku zaproponował jej rolę Ewy w „Dziadach” w Teatrze Narodowym. Na próbie weszła na scenę i stremowana straciła głos. Reżyser podszedł, przytulił ją i szepnął w ucho: „Więcej wiary w siebie”. – Gdyby mnie wtedy skrytykował, może zrezygnowałabym z zawodu? Praca z nim mnie uskrzydlała. Dziś, gdy coś reżyseruję, często wracam do tego, czego nauczyłam się od Hanuszkiewicza – dodaje.

 

 

Małgorzata Zajączkowska: debiut u Holland, wyjazd do Paryża

Po studiach rozpoczęła pracę w Teatrze Narodowym, a w filmie zadebiutowała u Agnieszki Holland w produkcji „Zdjęcia próbne”. Kariera toczyła się błyskawicznie. W grudniu 1981 wyjechała do Paryża, do przyjaciółki ze studiów Joanny Pacuły. Kilka dni później Jaruzelski ogłosił stan wojenny. Planowała dziewięć dni, ale do kraju na stałe wróciła dopiero po 19 latach.

W Paryżu, w którym spędziła ponad dwa lata, życie było biedne, ale kolorowe. Kilkadziesiąt dolarów w kieszeni starczyło na przeżycie kilku tygodni. Na szczęście byli przyjaciele, a potem aktorka dostała stypendium Forda oraz niewielką rolę w filmie Andrzeja Wajdy „Danton”. Mieszkały z Pacułą w różnych miejscach. Kiedyś poeta i bard Jacek Kaczmarski odstąpił im nocleg, bo jechał z koncertami na południe Francji. „Możecie spać w mieszkaniu moich przyjaciół”, powiedział. Potem przyjęli je francuscy architekci i udostępnili pracownię przy placu Bastylii.

– To było piękne miejsce – wspomina. – W Paryżu było wtedy wielu polskich artystów uziemionych, bez możliwości powrotu do kraju. Wpadł do nas i już został Żenia Priwieziencew, potem dołączyła jego żona. Gdy Joasia wyjechała do Stanów, mieszkałam przez chwilę u Krystiana Zimermana i jego żony. Potem zakochałam się i zamieszkałam z ukochanym. W małej kawalerce żyliśmy skromnie, ale i tak znalazło się miejsce dla Ewy Sałackiej i Krzysia Krauzego. Jedliśmy pieczone kartofle i popijaliśmy winem z kartonu.

Małgorzata Zajączkowska staje się Margaret Sophie Stein i robi karierę

Jej życie pełne jest nieoczekiwanych zwrotów akcji. Zakochana po uszy wyjeżdża z narzeczonym do Stanów. Tam po ślubie przyjmuje nazwisko męża i nazywa się Margaret Sophie Stein. Mieszkają w Nowym Jorku, mąż znajduje pracę w wydawnictwie. Tymczasem Małgorzata za poradą Krystiana Zimermana dzwoni do Barbary Piaseckiej Johnson. Spotkają się, milionerka użycza Małgorzacie mieszkanie na Manhattanie, proponuje stypendium i naukę angielskiego. Uczy się języka, pracuje, pomaga pilnować dzieci. Pewnego dnia dzwoni Agnieszka Holland. Nominowana do Oscara siedziała na gali obok reżysera Paula Mazursky'ego. Zdradził jej, że planuje zekranizować książkę „Wrogowie” Singera. Holland mówi, że zna Polkę, która świetnie nadaje się do roli jednej z głównych bohaterek. Małgorzata tylko wzdycha, jest w siódmym miesiącu ciąży. Agnieszka radzi jej jednak przeczytać Singera. Aktorka zachwycona książką pisze do Mazursky'ego. Ktoś z produkcji odzywa się, gdy jej syn ma trzy tygodnie. Idzie na casting i wygrywa. Na szczęście zdjęcia odbywają się dopiero, gdy Marcel kończy trzy lata. W filmie partneruje Anjelice Huston, Lenie Olin, Ronowi Silverowi.

Kolejną rolę gra w obrazie wyprodukowanym przez Glenn Close „Rodzina Sary. Anons”. Do współpracy zaprasza ją Woody Allen i powierza epizodyczną rolę w komedii „Strzały na Broadwayu”. „Mało wiemy o jej amerykańskich sukcesach, a są niepodważalne - dodaje Łukasz Maciejewski. – Kiedy pracowałem nad książką «Aktorki», zrobiłem kwerendę i czytałem amerykańskie recenzje, zwłaszcza po filmie Mazursky'ego. Były fantastyczne, otarła się o włos o nominację do Oscara”.

Aktorka dostaje też rolę w popularnym serialu telewizyjnym „Wszystkie moje dzieci”. – W jeden dzień nagrywało się odcinek, trzeba było opanować tony tekstu - wspomina Małgorzata Zajączkowska. – Dzięki temu uzyskałam dość dużą sprawność w graniu. To jednak była złota klatka: dobre pieniądze, niezwykły świat, ale po roku miałam dość. Poszłam do producentki, popłakałam się i wyznałam, że nie mogę dłużej grać. Była zaskoczona, taka rezygnacja z serialu zdarzyła się jej po raz pierwszy. – Czy to był american dream? – pytam. – Nie, to była moja rzeczywistość, codzienność – odpowiada aktorka. – Osadziłam się tam, dostawałam role, miałam agenta, należałam do związków zawodowych.

 

 

Małgorzata Zajączkowska o rozwodzie: "Rozsypywałam się psychicznie"

Chociaż sama jest z rozbitej rodziny i przez lata przyrzekała sobie, że jej dziecko będzie miało stabilny dom, nie udało się. Rozwiodła się. W opiece nad dzieckiem wspierali ją mama, siostra i szwagierka. Marcela ze szkoły odbierał czasami Michał Urbaniak.

Po rozstaniu było mi trudno. Nie umiałam nawet zapłacić za mieszkanie, do tej pory wszystko robił mąż. Rozsypywałam się psychicznie, ale trwałam w postanowieniu, bo czułam, że podjęłam właściwą decyzję. Mamy tylko jedno życie, można tkwić w czymś i czuć się nieszczęśliwym albo to zmienić.

W pewnym momencie postanawia wrócić do Polski. Jest koniec lat 90. Po powrocie obchodzi wszystkie teatry, ale nie dostaje pracy. Nie lubi siedzieć z założonymi rękami. Ponieważ nikt jej nie chce, sama tłumaczy sztukę „Kocham O’Keeffe” i gra ją razem z przyjacielem Krzysztofem Kolbergerem. Produkuje też monodram oparty na „Matematyce miłości” Esther Vilar. Janusz Zaorski angażuje ją do filmu telewizyjnego, potem w Teatrze na Woli robi Benefis Zofii Rysiówny, dostaje rolę w „Złotopolskich”. Jej życie zawodowe znów powoli się rozkręca.

„Małgosia ma w sobie hart ducha i nie boi się ryzyka – mówi Maria Mamona. – Nazywam ją Kamikadze, czasem potrafi bardzo szybko podjąć jakąś trudną decyzję. Ja na jej miejscu zastanawiałabym się parę dni, a ona robi to w mgnieniu oka i nie żałuje. Znałyśmy się z czasów studiów, ale bliżej poznałyśmy, gdy pojechałam do Nowego Jorku. Podziwiałam ją, jak wspaniale wystartowała w Stanach. Nasza przyjaźń narodziła się dopiero po jej powrocie. Teraz mamy kontakt niemal codzienny, gdy się nie widzimy, dzwonimy do siebie. Właściwie nie lubię rozmów przez telefon, ale z Małgośką mogę gadać godzinami. Jesteśmy razem w radościach, problemach, pomagamy sobie. Chociaż często możemy zagrać te same role, ale nie ma między nami niezdrowej rywalizacji i zazdrości. Raz jedna ma szczęście, raz druga. Nasze życie zmienia się jak w kalejdoskopie, ale jedno jest stałe, wiem, że na Małgosię mogę liczyć, a ona na mnie. Moja wnuczka Wandzia urodziła się 31 stycznia, w dniu urodzin Małgosi. Jestem spokojna. Wiem, że da sobie radę w życiu”.

Syn Małgorzaty, Marcel, kiedy skończył liceum i zdał maturę, wrócił do Stanów. –Nie mogę za dużo o synu mówić, bo on tego nie chce – wyznaje aktorka. – Ma już 35 lat. W wielu rzeczach się nie zgadzamy, ale nauczyłam się, że to jego życie. Kiedy był młodszy, rzucił college, marzył o wojsku. Wstąpił do marines, był na kilku misjach. Koleżanki mówiły: „Jak możesz się na to zgodzić? To niebezpieczne”. A co ja mogłam zrobić? Kiedy pojechał na misję w Afganistanie, byłam przerażona. Jednak w końcu się z tym pogodziłam, bo wiedziałam, że musi iść swoją drogą, a jedyne, co mogę zrobić, to go wspierać. Trzeba pozwolić dzieciom być dorosłymi i nie rościć sobie praw do ich wyborów.

„Spotkałyśmy się w Warszawie wiele lat temu, bo nasze dzieci chodziły razem do szkoły - mówi Maria Domańska, właścicielka restauracji Weranda w Podkowie Leśnej. – Obie wróciłyśmy ze Stanów Zjednoczonych w tym samym czasie i miałyśmy te same problemy: naszym dzieciom niełatwo było się przystosować do nowej rzeczywistości. Dużo rozmawiałyśmy także o życiu. Miałam trudności w znalezieniu pracy, bo panował swoisty kult młodych. W pewnym momencie pomyślałam, że skoro nie ma dla mnie miejsca, stworzę je sobie sama. Małgosia bardzo mnie w tym wspierała, pomogła mi napisać ofertę, abym mogła wziąć udział w przetargu na lokal. Motywowała, a gdy bywałam przerażona, namawiała: «Daj sobie szansę». Dzieci dorosły, a nasza przyjaźń przetrwała i wciąż mamy mnóstwo wspólnych tematów. Czasem wpada do mojej restauracji na obiad. Lubi dobrze zjeść, choć nie jest kompletnie wymagająca. Podziwiam ją na scenie i w życiu, bo Małgosia jest szczodra, a w przyjaźni bardzo oddana i lojalna. Zawsze pomaga w potrzebie. Ludzie często wysłuchają, gdy ktoś ma problem, ale potem idą dalej, a ona skupia się na drugim człowieku, poświęca swój czas, emocje i oddaje drugiemu całą siebie”.

akpa20161216_sfp_pp_19601

Fot. Małgorzata Zajączkowska, AKPA

 

 

Małgorzata Zajączkowska: " Lubię być sama, co nie znaczy samotna"

Przez całe lata ciężko pracowała, grała, wychowywała syna, potem aż do śmierci swoich rodziców opiekowała się nimi. – Zawsze były jakieś obowiązki, zaległości, a tu nagle pierwszy raz w dorosłym życiu mam czas tylko dla siebie. Mogę żyć bardzo egoistycznie i nie robię tym nikomu krzywdy – śmieje się.

Robię to, co chcę, i to jest bardzo przyjemne. Kocham spacery z moją Sisy i wycieczki rowerowe. Lubię być sama, co nie znaczy samotna. Mam bliskich, grono przyjaciół, wszystko o sobie wiemy, wspieramy się. Często pomagam im w remontach i urządzaniu mieszkań, bo to moja pasja.

„Bardzo dawno temu pracowałem z Małgosią w serialu, wtedy nawet nie zakolegowaliśmy się – mówi Witold Wieliński, aktor. – Minęło wiele lat. Spotkaliśmy się na festiwalu filmowym w Cieszynie. Przysiadłem się do stolika i tak zostało. Przysiadam się do dziś. Mam wrażenie, że się przyjaźnimy. Spotykamy się na kawy i obiady, dużo rozmawiamy. Mam przekonanie, że jesteśmy bardzo podobni. Nie pamiętamy nazwisk, imion, nazw. Wszystko mylimy w sposób bliźniaczo podobny. Poglądy mamy podobne, tak samo widzimy sytuację, wyciągamy podobne wnioski. Proszę sobie wyobrazić, że to nie jest nudne, a powinno być. Najbardziej lubię w Małgosi, że jest łobuziakiem i rozrabiaką. Można z nią konie kraść. Przy okazji bardzo często się jej radzę w różnych sytuacjach i to są rady, z reguły, dobre. Z reguły”. I dodaje: „Małgosia jest aktorką, ale, o dziwo, bez wielkich much w nosie. Rzadkość w tym świecie. Ona ma tylko małe muszki. Z całą pewnością ma świetny gust. Niestety to bywa nieznośne, bo Małgosia urządza każde miejsce, w którym przebywa. Moje mieszkanie także. Wiecznie ma przy sobie miarkę z lat 70. i zawsze coś mierzy. Znajduje genialne rozwiązania do każdego wnętrza. Problemem jest to, że cena każdego mebla, wazonu, obrazu czy lampy zaczyna się od mniej więcej stu tysięcy dolarów. Cóż poradzić? Kategorycznie trzeba uważać z zapraszaniem Małgosi do domu. Od dawna nie poznaję swojego mieszkania. Nie wiem, gdzie mieszkam. Ja tylko ostrzegam. Właścicieli lokali użytkowych także”.

Łukasz Maciejewski: „Małgosia nie tylko urządza mieszkania, ale też świetnie gotuje. Mogłem się o tym przekonać, gdy po raz pierwszy poszedłem do niej na wywiad - zaprosiła mnie na obiad. Świetnie się nam rozmawiało, nie chcieliśmy przestać i to trwa. Uwielbiam jej niebanalne, często abstrakcyjne poczucie humoru i szczerość. Ludzie zwykle barykadują się za półsłówkami. Nie zawsze umiemy otwarcie przyznać, co myślimy o jakiejś sztuce, książce, gdy się nie podoba, a ona nie ma z tym problemu. Jest uczciwa wobec siebie i innych. Nie obraża, nie dotyka boleśnie, ale świetnie diagnozuje sztukę i rzeczywistość”. Już niedługo czeka ją kolejne wyzwanie. Maciej Gajewski, reprezentujący ją agent, zdradza, że w połowie maja aktorka leci do Nowego Jorku. Właśnie przyszło potwierdzenie, że dostała główną rolę w amerykańskiej produkcji. Klauzula poufności zabrania zdradzania szczegółów prócz tego, że to bardzo dobry i ciekawy scenariusz. Na planie będzie zapewne do końca czerwca!

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2022
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również